21.08.2012

Milejewko z Wielkim Oknem na Świat

O Milejewie i Gospodarstwie Agroturystycznym Milejewko pisałem już z okazji naszego (Kalinki i mojego)  pobytu w nim podczas czerwcowego weekendu. Ponieważ tym razem Kalinka musiała być w pracy, niemal naturalnym odruchem było to, że pojadę tam na rowerze. Z wiekiem staję się trochę wygodny i zamiast wyjechać w środę (cały czas siąpiło) ruszyłem dopiero w czwartek.    Rano, po śniadanku i porannej kawie wsiadłem na spakowany już we wtorek rower. Pogoda do jazdy była wręcz idealna. Nie padało (czasem spadło parę kropelek przypominających bardziej spray niż deszcz), niebo było lekko zachmurzone a temperatura oscylowała w granicach 20-22 stopni. Już na Zgierskiej skorzystałem z praw Konwencji Wiedeńskiej i zamiast jechać drogą rowerową (kostka, krawężniki, rozsypane szkło i ogólne poczucie braku bezpieczeństwa) jechałem jezdnią tym bardziej, że  miałem kilkanaście kilometrów bagażu w sakwach.

Tuż za Zgierzem „jedynka” ma dość szerokie pobocze, a sama jezdnia pomimo masy przeładowanych tirów jest w miarę równa.  Mam więc do swojej dyspozycji około dwumetrowej szerokości wstążkę asfaltu. Mijam Ozorków, Łęczycę, wjeżdżam starą szosą do centrum Krośniewic i tu troszeczkę kluczę szukając wyjazdu na trasę za miastem. W Lubieniu Kujawskim trafiam na korek. W mieście odbywa się jarmark, czy też odpust bowiem na chodnikach rozstawione są kramy z obwarzankami, wiatraczkami i pozostałym dobrem znanym i sprzedawanym przy takich okazjach.  Większość samochodów udaje mi się minąć z prawej strony lecz jak zwykle przy takich okazjach trafia się jakaś „krowa” szlifująca swoimi prawymi kołami krawężnik. Ominąć takiego nie sposób, bowiem swoją maskę schował pod skrzynię jadącej przed nim ciężarówki. Ot, taki klasyczny niedzielny kierowca, dla którego boczne lusterka istnieją tylko po to by odchylać strugę powietrza. Przed wjazdem do Kowala wydawało mi się, że kiedyś na obwodnicy był znak zakazujący ruchu furmanek, rowerów i ciągników. Może kiedyś był. Teraz mogę ominąć miasteczko „Wielkiego Szu” łukiem szosy. Ale nie za daleko. Tuż za miastem baner przyciąga niczym magnes: „Zjedź z drogi na pierogi”. Posłusznie skręcam.

Dla wegetarian mamy do wyboru: z kapustą i grzybami lub ruskie. Ponieważ jeszcze na kolację jedliśmy te pierwsze, w rewelacyjnym wykonaniu Marianki decyduję się na ruskie. Po pewnym czasie mam przed sobą talerz smakowitych, świeżych, dymiących pierogów polanych… jak by inaczej, skwarkami. Porcja była taka, w sam raz a do pełni szczęścia brakowało mi tylko espresso. I tu byłem mile zaskoczony bowiem to co zaparzyła mi barmanka było idealne. Filiżanka zawierała tyle kawy, ile zawierać powinna (czyli nie nalane po brzegi) a crema była wysoka i o prawidłowym smaku. Dlaczego coś, co w istocie jest proste jak konstrukcja cepa tak ciężko osiągnąć w tysiącach innych kawiarni? Tak więc dla kawoszy mogę to miejsce zdecydowanie polecić. Dla amatorów pierogów też.

Przed Włocławkiem w miejscu, z którego skręca się do Warząchewki Polskiej, chyba wszyscy kierowcy wiedzą, stoi jak zwykle patrol drogówki. Wspominam o tym bowiem tuż za skrzyżowaniem jest zakaz ruchu rowerów. Jeden z policjantów zajęty jest szybkim tirem (a przecież jest tam pięćdziesiąt), drugi natomiast ma chwilę przerwy. Podjeżdżam do radiowozu zapytać o jakość tej drogi rowerowej biegnącej równolegle do szosy. Przy okazji pytam o postęp w robotach na wyjeździe do Torunia. Droga jest w miarę przejezdna, natomiast co się tyczyło „jedynki” to gdyby nie powaga urzędu usłyszałbym chyba (i słusznie) steku najbardziej wyszukanych bluźnierstw.

Droga, tak jak określił policjant była faktycznie, w miarę przejezdna. Ktoś kiedyś wylał resztki asfaltu ku chwale rowerzystów udających się do jeziora Wikaryjskiego i dawno, ale to naprawdę bardzo temu zapomniał o istnieniu tego wątpliwego udogodnienia.  Drzewa urosły, korzenie wypchnęły asfalt w górę, resztę zrobiła fizyka (chemia?). Jedzie się tamtędy fatalnie. No może na góralu nie jest tak źle, ale na szosówce? Dramat.

Za remontowanym wiaduktem skręcam w Aleję Kazimierza Wielkiego w kierunku tamy. Kazimierz, który według powszechnie znanego zdania, zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną, pewnie przewraca się w swoim grobowcu widząc, w jakich warunkach jest droga jego imienia. W tym miejscu mam propozycję dla władz Włocławka. Może imieniem szanowanego króla nazwać jakąś krótszą ale za to w miarę równą ulicę, a to po czym jedzie się do tamy przemianować na, przykładowo „Księżycowych kraterów” albo „Zastygłych fal”? Zatrzymuję się na parkingu usytuowanym na tamie. Stąd można podziwiać szeroko rozlane wody Wisły. Po drugiej stronie woda jest dobre kilkanaście metrów niżej. Po lewej stronie miasto przycupnęło nad brzegiem rzeki, prawy to wysoka skarpa. Zawsze gdy tędy przejeżdżam, zastanawiam się, co by było gdyby tama (miało być ich na Wiśle kilka) mająca już swoje lata zrobiła wielkie bum! Po plecach przeszedł dreszcz. Ruszam dalej, w kierunku Lipna.

Pojawiły się niewielkie pagórki, za miastem kilka kilometrów jadę szeroką, wyremontowaną drogą do Torunia. Tu znów jestem „królem pobocza”  lecz po chyba dziesięciu kilometrach skręcam do Golubia-Dobrzynia. Na zamku jestem kilka minut po szesnastej. Mógłbym jechać jeszcze dalej ale mam dziś w nogach 173 kilometry, a na zamku w domu turysty mogę przenocować (ze zniżką) za 35 złotych. Ostatnio spałem tu mając sześć czy też siedem lat, czyli na początku lat siedemdziesiątych. W pokoju panuje epoka wczesnego Gierka a ściany udekorowane są plakatami turniejów rycerskich z lat: 1981, 83, 84 ubiegłego wieku, ale za te pieniądze nie wymagam wiele. Grunt, że jest czysto i do łazienek niedaleko. Ukoronowaniem dnia był niepasteryzowany kasztelan. Poczułem się przez chwilę jak „równy wojewodzie”, ale zaraz za karę postanowiłem się zakuć w dyby.

O 7.00 zniosłem sakwy, okulbaczyłem rowerek i ruszyłem w dół w stronę Brodnicy. Wąska droga początkowo prowadzi wzdłuż Drwęcy, później przebija się przez lasy w stronę szosy Toruń-Olsztyn. Czasami muszę jechać środkiem by ominąć nierówne łaty na asfalcie. Wcale mnie to nie dziwi skoro tutejsze mostki (więc pewnie i cała droga) mają nośność 20 ton a zasuwają po nich pełnowymiarowe tiry. Cwaniaki korzystają z tego, że na tym odcinku nie ma opomiarowania i unikają opłat za przejazd jednocześnie niszcząc drogę. To co zaoszczędzą teraz odbije im się później podczas remontu zawieszenia, ale puki co wydaje im się, że są na plusie. Do Brodnicy docieram parę minut przed dziewiątą. Chciałem zwiedzić tutejsze muzeum usytuowane na zamkowym wzgórzu lecz niestety, poza sezonem pracuje od dziewiątej, natomiast w sezonie dopiero od dziesiątej. Dziwne prawda? Pozostaje mi na pamiątkę kilka fotek miejscowej wieży zamkowej, murów, rzeki. Jadę dalej. Po kilkunastu kilometrach, w Kurzętniku skręcam na wysoką skarpę. Tu, nad samym brzegiem urwiska malownicze ruiny miejscowego zamku strzegą doliny z położonym u jej stóp Nowym Miastem Lubawskim. Podobnie jak w Brodnicy tak i tutaj zamkami początkowo władali Krzyżacy. Identycznie było kilka kilometrów dalej, w Bratianie, do którego wójt przeniósł się właśnie z Nowego Miasta. Różne losy spotkały te budowle. najczęściej splądrowane  podczas Potopu ulegały dewastacji. Teraz po Bratianie pozostała kupa cegieł, Kurzętniku – malownicza ruina, o Brodnicy wspomniałem.

Z głównej „piętnastki” skręciłem do Iławy. Od tego momentu, aż po dojazd do „siódemki” o drogach powinienem nie wspominać bo ich stan był taki, że najlepiej by było zerwać różnokolorowe smarki asfaltów, z których nawet nie wiadomo jaki odcień był pierwszy, i wysypać szutrem. Tereny wokół są piękne: lasy, jeziora więc może skoro nie staliśmy się drugą Japonią, to może moglibyśmy poudawać drugą Szwecję? Z Iławy przez Szymbark (ruiny), Susz, Stary Dzieżgoń dotarłem do Przezmarku. Spodziewałem się mniej lub bardziej malowniczych ruin. W 1998 roku pozostałości zamku kupił pan Ryszard von Pilachowski. Ten wielki pasjonat przywitał mnie, gdy „parkowałem” rower  w pobliżu wieży. Pomimo skręconej w kostce nogi oprowadził mnie po odrestaurowanej wieży, opowiedział o trudnościach jakie napotyka w rekonstrukcji zamku. Zasiliłem zamkową skarbonkę wszystkimi drobnymi jakie miałem, wymieniliśmy się wizytówkami i ruszyłem w dalszą drogę. Być może pan Ryszard przeczyta kiedyś te słowa: życzę panu wytrwałości w działaniach, bo to co Pan robi jest wielkie! Przypomniał mi się pewien zamek we Francji, którego początki sięgały 980 roku. Istnieje do tej pory dzięki temu, że w obrębie murów jest współczesna wioska, której domy są doklejone do wiekowych ścian. U nas „wielcy hamulcowi” pod postacią konserwatorów zabytków, niekiedy nie rozumiejący istoty problemu, piętrzą przed takimi ludźmi trudności (patrz: Bobolice).

Dotarłem wreszcie do Kanału Ostródzko-Elbląskiego. Od tego miejsca droga znacznie się poprawiła a zaraz za S7 (na starej „siódemce”) stała się wręcz idealna. Myślałem o jakimś skrócie umożliwiającym mi ominięcie Elbląga lecz bardzo dokładna mapa, którą dostałem kiedyś wraz z książką od Krzyśka Mieczkowskiego pozbawiła mnie złudzeń. Drogą przez miasto dotarłem do znanej mi już „pięćset czwórki” i przy ostatnich blaskach zachodzącego słońca skręciłem do gospodarstwa tuż za Milejewem. Na liczniku miałem 195 kilometrów.

Wieczorem siedzieliśmy przy ognisku. Wytrzymałem tylko do jedenastej. Zmęczenie wzięło górę, lecz  o szóstej rano, tradycyjnie już byłem na nogach. Około jedenastej zaczęły się prezentacje. Zaczęło się od Dominikany, o której opowiadał Zbyszek Nikelewski, właściciel gospodarstwa. Po nim przyszła kolej na księdza Andrzeja Kilanowskiego. Przedstawił on w bardzo ciekawy sposób referat „Bogactwo historyczno-kulturowe Wysoczyzny Elbląskiej”, posłuchaliśmy o Libanie, po którym przyszła kolej na mnie. Opowiadałem o podróży na Nordkapp i „Śladami włoskich jednostek alpejskich w Rosji”, kto chciał mógł nabyć moje książki (trochę ciążyły w sakwach). Po przerwie o Australii (podobnie jak o Libanie) opowiadał Adam Nieczuja. Moja druga prezentacja dotyczyła ubiegłorocznej podróży z Bergamo do Petersburga i tegorocznemu przejazdowi z Łodzi do Bergamo. Hitem wieczoru był Artur Labbuda, niepełnosprawny podróżnik przez duże „P”. Artur opowiadał o swojej podróży quadem granicami Polski. Jechał sam, często jadąc pasem granicznym. Później rozgorzała dyskusja na temat podejścia osób niepełnosprawnych do swojego inwalidztwa. Zakończyliśmy konkluzją, że wszystko zaczyna się w głowie a nie w rękach czy nogach, a właściwie ich braku.

Ognisko przygasało gdy o świcie niektórzy kładli się spać. W niedzielę, dobry duszek Milejewka, Agnieszka Niewińska opowiadała o Islandii, Ala Janowicz o Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, a Kuba Steller o podróży koleją transsyberyjską do jeziora Bajkał. Niestety nie mogłem dotrwać do końca. Przed opowieścią o Gwatemali Natalii Panowicz i Arkiem, który przepłynął „Z prądem i pod prąd” Polskę,  musiałem opuścić Milejewo i udać się w drogę powrotną. Tym razem pociągiem. Z Elbląga do Tczewa i z Tczewa do Łodzi. Na szczęście i w jednym jak i w drugim przypadku nie miałem problemu z  zapakowaniem roweru. Wysiadłem na Żabieńcu. Szkoda, że remontując budynek nikt nie pomyślał o możliwości przedostania się z peronu drugiego na ulicę. Teraz nie myślę o rowerzystach ale o niepełnosprawnych. Na światłach jechałem ulicami miasta.W domu byłem przed jedenastą.

13.09.2021

Meandry rzeki Meon

Do rzeki Meon, którą ja osobiście objechałem wielokrotnie,  zabraliśmy się od środkowego odcinka. Tym razem w  odstępie siedmiodniowym, "zaliczyliśmy" odcinek dolny i wreszcie w sobotę (11.9) górny. O środkowym pisałem już natomiast o pozostałych dwóch jeszcze nie. Już śpieszę nadrobić ...

Pogoda sprzyja odważnym, no bo jak inaczej nazwać fakt, że po starcie przez pierwsze pół godziny lało, by już na wyjeździe z Havant pojawiło się słońce. Ale od początku, wycieczka, przynajmniej dla mnie zaczęła się dzień wcześniej, w sobotę. Ja ...

Czwartek, 8:35 am. Ruszamy. Początkowe we dwóch. Kierunek? The Hard. Tam umówiliśmy się z Kacprem. Kacper przypływa do Old Portsmouth promem z Gosport. We trzech ruszamy ulicami miasta w stronę zatoki Solent. Szczerze mówiąc liczyłem, że w porcie, z którego ...