26.12.2013

Miasto moje a w nim…

Do niedawna dość często na święta jeździliśmy nad morze. Do miejsca, w którym można naprawdę odpocząć. Gdzie nie ma barów, dyskotek, gdzie nie da się w szpilkach dojść na plażę, gdzie sklepy otwierają tylko na lato (latem tam nie jeździmy).  Od dwóch lat na święta zostajemy w domu, a w związku z tym staram się choć kawałeczek dnia spędzić na rowerze. Tak było też o poranku, pierwszego dnia świąt i miałem cel, do którego chciałem jechać. Miałem ochotę zrobić kilka fotek na ulicy Wróblewskiego, którą od niedawna zmuszony jestem jechać samochodem z uwagi na remonty ulic.

Sprzyjało temu: po pierwsze słońce, które rano było jeszcze gdzieś nisko nad domami a po drugie praktycznie zerowy ruch samochodów. Nie wiem dlaczego na początek postawiłem na „manufakturę”. Prawdopodobnie dlatego, że miałem do niej najbliżej. Przez wielki, zatłoczony zazwyczaj rynek przechodziły w sumie dwie, może trzy osoby. Wzdłuż szklanej, frontowej tafli przemykał ochroniarz, który jak na warcie zmuszony był co jakiś czas zrobić okrążenie wokół obiektu.

Na Ogrodowej nie było ani jednego auta. Ostatnio mogło tu tak być gdy… samochody można było liczyć na palcach jednej ręki. Budynek dawnej fabryki przekształcony w wysokiej klasy hotel czerwieniał odbijając promienie słoneczne. Stojące naprzeciw niego „famuły” wstydliwie ukrywały się w cieniu, a gdy skręciłem w Gdańską, wjechałem w inny świat. Świat biedy i brudu. Ten pierwszy odcinek ulicy patrzy na człowieka zza brudnych okien, odłażących liszajem starych farb tynkiem, smrodem uryny i świeżych pawi. Trzeba uważać na jezdnię. Asfalt jest tu dobry, nie dziurawy, ale pokryty w wielu miejscach świeżą stłuczką szklaną z butelek po tanich winach i piwach i sprzedawanych cichaczem ćwiartek gorzały dorabianych gdzieś w wannach.

I pomyśleć, że kilkaset metrów dalej mijam pałace i wille dawnych fabrykantów. A wszystko to w zwartej zabudowie prawie nie zniszczonej jak inne miasta bombami ostatniej wojny. Jadę dalej na południe a do skrętu w Inżynierską namawiają mnie nieruchome ramiona żurawi, które na co dzień wznoszą kolejne, handlowe centrum. W tej okolicy rzadka zabudowa mieszkalna przenikała się z dymiącymi kominami fabryk. Na terenie dawnej rzeźni usytuowano Pasaż Łódzki a po niej została nazwa jednej z ulic: Wołowa.

Na końcu, w perspektywie ulicy widzę już mój cel: zakręt na Wróblewskiego. Miejsce gdzie kiedyś była krańcówka „szóstki”, która o ile dobrze pamiętam, zamiast klasycznej pętli miała „weksel”, podobnie jak kiedyś „dziewiętnastka” na ul. Widok, czy też aleksandrowskie „44”. O tym, że jeździł tu tramwaj świadczą pozostałe w ulicy szyny zachowane w prawdziwym bruku. Tu też między ulicami: Janiny, Braterskiej czy Piasta rozpościera się teren, który ostatni raz widział remont pewnie  jeszcze przed  wojną, od której minęło prawie siedemdziesiąt lat! Nie zaryzykowałbym zostawienia tam choć na chwilę roweru nawet, gdybym go przykuł grubymi łańcuchami.

Po drugiej, północnej stronie zniknęła dawna fabryka a zza drucianego płotu widać pusty teren o powierzchni kilkudziesięciu hektarów. Na jego środku pozostał mały fragment hali i samotna wieża windy. Powoli, niczym na leśnej polanie pojawiają się siewki drzew, chwasty. Tuż obok stanął samotny, nowoczesny budynek mieszkalny. Jeden z tych, do których wjeżdżasz samochodem przez bramę sterowaną na pilota i znikając w podziemiach garażu zewnętrzny świat widzisz dopiero z okien. Nasuwa się pytanie: czy jesteś tam zamknięty przed niebezpiecznym miastem, czy to miasto zamknęło cię w strzeżonej klatce? Kiedyś wiele, wiele lat temu w pewnym tygodniku było zdjęcie dwóch szopów wiszących na siatce ogrodu zoologicznego. Podpis: Popatrz, śmieszni ci ludzie!

Tuż za al. Politechniki trafiam na trzy murale: bukiet kwiatów, kobieta z kurą i ten stary, reklamujący zakłady „Pierwsza” na Rudzie. Może mieć ok. czterdziestu lat. Przecinam Piotrkowską i Milionową jadę w stronę Kilińskiego. Biała Fabryka, Skansen i pozostałości imperium Scheiblera z powydłubywanymi oknami zakładowej elektrowni. Z ruin zakładu zniknął wypłowiały baner informujący  o wizycie w tym miejscu papieża a z resztek muru „rzeczoznawcy” wyrwali już chyba wszystko, co można było można upłynnić w okolicznych skupach złomu. Napisałem upłynnić? Na schodach w kamienicy nieopodal prokuratury miejscowy kloszard z wyglądającym na kogoś, kto nie osiadł na dnie człowiekiem solidarnie osuszają flaszeczkę zakupioną gdzieś pewnie na jednej z „met” na Abramowskiego.

Następny wiekowy mural wypatrzyłem na Kilińskiego tuż przy dawnym sklepie Billa, który później był Eleą a w końcu został Almą. Nie pamiętam już jakie zakłady reklamował bo napis z daleka wyblakł a mnie, nie chce się podjeżdżać bliżej. W krzakach gdzieś między Kilińskiego a Sienkiewicza słychać pijacką imprezę. Noc była ciepła. Ciekawe, czy jeszcze wczorajsza, czy już dzisiejsza. Staję naprzeciw Novotel-u. Mogę z tego miejsca zrobić panoramę budowy nowej trasy w-z. Zatrzymuję się jeszcze tylko na chwilę przy pierwszym, łódzkim muralu „ery nowożytnej”. Tym przy biurowcu m-banku. Jadę po remontowanej Piotrkowskiej na północ. I co, czy to miasto nie pięknieje?

DSC00276

13.09.2021

Meandry rzeki Meon

Do rzeki Meon, którą ja osobiście objechałem wielokrotnie,  zabraliśmy się od środkowego odcinka. Tym razem w  odstępie siedmiodniowym, "zaliczyliśmy" odcinek dolny i wreszcie w sobotę (11.9) górny. O środkowym pisałem już natomiast o pozostałych dwóch jeszcze nie. Już śpieszę nadrobić ...

Pogoda sprzyja odważnym, no bo jak inaczej nazwać fakt, że po starcie przez pierwsze pół godziny lało, by już na wyjeździe z Havant pojawiło się słońce. Ale od początku, wycieczka, przynajmniej dla mnie zaczęła się dzień wcześniej, w sobotę. Ja ...

Czwartek, 8:35 am. Ruszamy. Początkowe we dwóch. Kierunek? The Hard. Tam umówiliśmy się z Kacprem. Kacper przypływa do Old Portsmouth promem z Gosport. We trzech ruszamy ulicami miasta w stronę zatoki Solent. Szczerze mówiąc liczyłem, że w porcie, z którego ...