08.09.2016

Co ma wspólnego Bona Sforza i Mussolini, a Piłsudski z „glanem”?

Stojąc na tarasie widokowym wrocławskiego lotniska troszeczkę zazdrościłem im tego ruchu. Odprawiały się bodajże trzy samoloty w różnych kierunkach Europy a ja czekałem aż biało – granatowy Boeing zaparkuje na płycie postojowej. Po kilkunastu minutach w drzwiach pojawił się Vincenzo, a tuż za nim Terry. Oboje ciągnęli wielkie pudła mieszczące rowery. Tak, w tym roku pobrykamy przez szesnaście dni po Polsce. W planach był jeszcze Litwa i Ukraina, ale plany to jedno, a życie drugie, bo w ubiegłym roku planując naszą podróż pod roboczym tytułem „Śladami Bony Sforzy w Polsce”nie przewidziałem, że przylecą do Wrocławia a odlatywać będą z Krakowa.

Jedziemy do Mirkowa. Do jednego z tych miejsc na ziemi, gdzie w domu u mojej kuzynki promieniuje ciepło domowego ogniska a wszyscy, którzy się tam znajdą emanują dobrą energią. Przy stole zasiada niemal cała rodzina a wieczorem Marta zabiera nas na zwiedzanie Wrocławia.

*

20160813_113737W sobotnie przedpołudnie ruszamy w naszą trasę żegnani przez rodzinę. Jadę pierwsze metry na moim elektrycznym rowerze a za moimi plecami podąża Terry i Vince. Kierujemy się na północ, w stronę Jarocina drogami, o których powiedział mi Jurek. Asfalt w miarę dobry, ruch niewielki, niewielkie zmarszczki i całkiem spore lasy. Tuż przed Miliczem docieramy do głównej drogi lecz ruch pozostaje… niewielki. Zatrzymujemy się obok szachulcowego kościoła. Dla Włochów ten typ budowy jest mało znany toteż focimy: foci  Terry, Vince, focę i ja. Mamy szczęście piętnaście minut później zacznie się ślub i z focenia byłyby nici. Orlenowska kawa i w drogę. Do Koźmina Wielkopolskiego. Zatrzymujemy się przy bramie zamkowej. W połowie XIX wieku budowla została przebudowana i dostosowana do funkcji oświatowych ale obronna wieża nadal strzeże budowli otoczonej rzeką Orlą.

Na dzisiejszą noc zarezerwowałem pokój w zajeździe Oaza w Golinie, tuż przed Jarocinem. Podjeżdżamy pod zajazd i… zaczyna się problem. Nie ma naszej „trójki”. Proponują nam dwójkę i jedynkę. Zgoda, ale za cenę pokoju trzyosobowego! I tym sposobem Włosi mają małżeńskie łoże, a ja… identyczne tylko w mniejszym pokoju. Rowerki śpią w garażu.

20160813_165946

*

I co mnie podkusiło, żeby po śniadaniu, na przedmieściach Jarocina napić się kawy? Na wjeździe na stacji należącej do Shell mają automat Costa. Nie zna ta wredna maszyna pojęcia „espresso”. Do olbrzymich kubków leci typowe americano. Bleeee! Szukamy najbardziej charakterystycznego punktu w Jarocinie. Glana. W końcu jest! Choć chyba tylko ja jestem nim zainteresowany, no może troszkę Terry.

20160814_084642Po kilkunastu kilometrach drogi rozwidlają się: W lewo Środa Wielkopolska a w prawo Września. W prawo jest zdecydowanie spokojniej no i… z wiatrem. A na dodatek z korony drzewa uniósł się drapieżny ptak z wyglądu podobny do sokoła ( a może to sokół?) i poszybował w naszym kierunku jakieś sto metrów by zniknąć między konarami. Zatrzymujemy się w Miłomłynie, miasteczku znanym mi bardziej z piwa niż drogi św. Jakuba. I to plansza przed kościołem i sam kościół zainteresowały Włochów no i typowa dla Wielkopolski i zaboru pruskiego zabudowa rynku.

Wiadukty nad drogą, po których poprowadzona jest autostrada świadczyły, że jesteśmy już we Wrześni. Podjeżdżamy pod centrum handlowe bo: po pierwsze – kantor, po drugie – Terry potrzebuje kremu z filtrem, a po trzecie nareszcie trafiamy na wspaniałe aromatyczne espresso. A jest ku temu najwyższy czas. Przed nami ruchliwa droga do Gniezna, które chyba nie zachwyciło moich przyjaciół choć zabudowa starówki się spodobała. W Trzemesznie zatrzymaliśmy się na zakupy, przekąsiliśmy coś pod Tesco i ruszyliśmy na północ w kierunku Biskupina. Po drodze w Ryszewku zatrzymaliśmy się obok drewnianego kościoła, który wzbudził o wiele większe zainteresowanie niż gnieźnieńska katedra. Do Biskupina zostało nam kilkanaście kilometrów przepedałowanych pod mocny północno – zachodni wiatr. Nocujemy w dużym kompleksie wypoczynkowym naprzeciw rezerwatu archeologicznego. Jedyny mankament – brak ręczników. Ja mam, ale przyjaciele spakowani są w minimalistyczny sposób.

*

 Po śniadaniu idziemy do rezerwatu. W Biskupinie byłem ostatnio w… 1977 roku! Z ciekawością tu powracam a długie domy neolitycznej osady, czy też gród łużycki zainteresują chyba każdego. Na deser jedziemy wąskotorówką do Wenecji! No cóż, wioząca nas do ruin zamku spalinowa lokomotywa może nie robi wrażenia, ale ciuchcia wioząca nas z powrotem na pewno.

Osada łużycka
Osada łużycka

Spokojną drogą docieramy aż do Gniewkowa dopiero dalej, w stronę Torunia ruch jest ogromny. No cóż, wszyscy wracają z o jeden dzień dłuższego weekendu. Dopiero gdy dojechaliśmy do S ileś tam prowadzącej chyba z Bydgoszczy do autostrady ruch zmniejszył się znacznie. Znalazłem motel pod miastem, tuż przy autostradzie. No niestety ten obiekt ma czasy świetności dawno za sobą, ale cena nie zwalnia obsługi od dbania o to, by pościel nie była podarta. Przed wieczorem zostawiamy rowery i jedziemy na Starówkę autobusem miejskim. Na szczęście jedzie od przez stary most. mamy więc wspaniały widok na Toruń.

DSC04177

Na starym mieście co kilkanaście minut straszył nas deszcz. Włóczyliśmy się bocznymi uliczkami odchodzącymi od Szerokiej, doszliśmy do ruin krzyżackiego zamku, do Rynku Nowego Miasta i z powrotem ulicami prowadzącymi do Kopernika. Nasz czas ograniczał jedynie ostatni autobus jadący w kierunku Brzozy. Pełni wrażeń wróciliśmy do nieciekawego motelu. Temperatura spadła do 11 stopni! A przecież to połowa sierpnia!

*

Do śniadania dostajemy kawę – zalewajkę.  Szybko pakujemy się i ruszamy w kierunku nowego mostu. Droga rowerowa prowadzi nas wzdłuż jezdni przez szeroką w tym miejscu Wisłę. Jedziemy powtórnie na Stare Miasto, które powoli budzi się ze snu. Telefon co chwilę dźwięczy przynosząc kolejne życzenia. 16 sierpnia. Przypomina mi się piosenka TSA o znamiennym tytule „51”. Ale nie idę cmentarną aleją lecz jadę po toruńskie pierniki. Smakują! Do tego kawa w ogródku i foty pod Kopernikiem. Jedziemy? Kierunek Chełmno. Po drodze dowiedziałem się, że super rowerowa droga prowadzi już do samego Unisławia. Po drodze częstujemy się zdziczałymi jabłkami. Ale one mają smak! I znów pod wiatr. Aż do samego Chełmna. Vince mówi, żebym nie zamawiał hotelu wcześniej. Dokąd dojedziemy nie wiadomo. Optymista. Myśli, że to takie proste. No dobrze. Pobieżnie zwiedzamy Chełmno, jemy lunch na rynku. Niestety w żadnym sklepie nie ma świeżego mleka dla Vincenzo. Tak to jest po długim weekendzie. Ja tankuję w siebie sok pomidorowy. Dzień w dzień literek najchętniej z tabasco. No i kawa a wieczorem złocisty napój na bazie chmielu. Mleko? Dorosłe ssaki nie powinny pić mleka!

Z Chełmna droga prowadzi nas do Radzynia. Już z daleka nad miastem góruje bryła malowniczych zamkowych ruin. Zwiedzamy! Ale przed tym gotujemy na ryneczku kawę. Kawa przed zwiedzaniem potrzebna jest.Wieża, kaplica, piwnice. „Panie tu przyjeżdżają na rowerach po pieczątkę i jadą dalej ale jak pan chce, to ja bardzo chętnie mogę pana towarzyszom coś po angielsku o zamku opowiedzieć”. No pewnie, że chcę. A przy okazji dowiadujemy się, że w Łasinie jest ośrodek wypoczynkowy nad jeziorem i są tam wolne domki. Dzwonię i rezerwuję.

DSC04194Po dwudziestu paru kilometrach docieramy na miejsce. Obowiązkowe spaghetti i niezobowiązujące piwo w restauracji. Za moje zdrowie!

*

Osiem stopni na starcie! Nie za ciepło. Do tego po półgodzinnej jeździe zaczyna mżyć, a po chwili mżawka zamienia się miejscami z deszczem. Po drodze rozgrzewamy się na stacjach benzynowych kolejnymi kawami. Wreszcie docieramy do Iławy. Informacja Turystyczna: kantor? Sto metrów, gaz? W brico, w tamtym kierunku, a Ostróda? Już  niedaleko. Wymieniamy euro, kupujemy ostatni gaz i jedziemy dalej! W samej Ostródzie przestało padać. Tuż za przejazdem kolejowym kusi hotel Panorama. Dwie gwiazdki. Cena? Do przeżycia. Ja spałbym w namiocie ale jadąc z Włochami wiedziałem, że namioty odpadają. Sto osiemdziesiąt na trzy to ostatecznie sześć dych w to wliczone jest śniadanie. Jak do tej pory płaciliśmy sto dwadzieścia, sto pięćdziesiąt. Nie jest źle.

Zwiedzamy zamek, rezerwujemy miejsca na statku do Miłomłyna, kawiarnia, bulwar, zakupy na kolację. Wieczorem Włosi idą na spacer. Nie chce mi się. Przeglądam internet (uzależnienie) i usypiam. Byłbym zapomniał – obowiązkowy telefon do Kalinki! Wszystko w porządku? Ja Ciebie też! Pa, pa! Do jutra!

20160817_155920

*

 I co? Pada? Niestety. Zjedliśmy śniadanie, zapakowaliśmy rowery i w siąpiącym deszczu przeszliśmy na przystań. Po chwili przypłynął statek. Terry w krótkich kolarskich spodenkach marzła. Vince założył getry. Mnie było może nie komfortowo, ale znośnie. W razie czego miałem ciepłe nogawki, ale sądzę, że nie będzie potrzeby wyciągania ich z sakw. Płyniemy. Początkowo przez jezioro, następnie pod mostem dawnej kolei aż w końcu wpłynęliśmy do kanału. Po drodze mijamy dzikie ptaki, niewielkie jachty, łodzie wiosłowe. Ich załogantami są najczęściej Niemcy w wieku rentierów tamtejszego zus – u. Zadowoleni, uśmiechnięci. Zbliżamy się do pierwszej śluzy. Stateczek unosi się o prawie dwa metry. na następnej w Miłomłynie jest o wiele wyżej.  Tu kończy się nasza podróż. Moglibyśmy oczywiście pojechać w stronę pochylni, przesiąść się na następny statek i szynami oraz kanałami popłynąć do Elbląga, ale mamy napięty program a przez dwa tygodnie i tak obejrzymy jedynie Polskę w pigułce.

DSC04201

Dzień wcześniej poprosiłem Krzyśka Skoka o adresy noclegów między Elblągiem a Malborkiem. Dostałem sms – em listę noclegów. Z Miłomłyna jedziemy na Żuławy a konkretnie do Starego Pola. Nocujemy w agroturystyce „U Rybaka”. Czysto, dużo miejsca i kuchnia. Jest gdzie ugotować spaghetti.

*

Chmury poszły gdzieś precz. Ranek przywitał nas pięknym błękitem nieba a do Malborka mamy około piętnastu kilometrów. Zatrzymujemy się obok potężnej ceglanej budowli wysokiego zamku. Ja zostaję przy rowerach. Malbork zwiedzałem. Teraz kolej na moich przyjaciół. Korzystają z jednego z najlepszych w Europie audio. Po blisko trzech godzinach wracają pełni wrażeń. I wcale się nie dziwię.

DSC04234

Ale to nie koniec atrakcji na dziś. Po drodze zatrzymujemy się obok domu podcieniowego, jemy lunch przy starostwie w Nowym Dworze Gdańskim, przez Żuławy docieramy do Stegny, i zatrzymujemy się przy dawnym obozie Stutthof. Czas na zwiedzanie, film (z angielskimi napisami). W baraku informacje, skąd pochodzili więźniowie. Przez obóz przewinęło się 180 Włochów.

20160819_143140

Jaki ten świat mały. W oddali obozową ścieżką idzie znana mi postać Wiesiek? Tak! To Wiesiek Olszewski! Kolega z rajdów w Nowym Dworze, w Kruklankach. Co tu robi? Jest przewodnikiem! Niestety nie włoskojęzycznym. Szkoda. Ale po zwiedzeniu baraków, po komorze gazowej, krematorium jakoś nasze rozmowy umilkły. Jedziemy do Krynicy Morskiej, Włosi moczą nogi w Bałtyku a później jedziemy na stronę zalewu. Jechać do Piasków i płynąć do Fromborka czy płynąć stąd do Tolkmicka? Statek mamy za piętnaście minut. Płyniemy! Po głośnej i jarmarcznej Krynicy, Tolkmicko jest oazą spokoju. Jedziemy do Fromborka. Jedyne wolne miejsca są (według booking.com) na campingu w bungalowach. Zrobiliśmy zakupy i jedziemy do domków. Reklamowany na zdjęciu „bungalow” był recepcją z niemiłą obsługą a domek okazał się zbitym z bali czymś, co zatrzymało się w czasie w momencie gdy go wybudowali. W okresie wczesnego Gierka. Ciemno, brudno, z byle jaką pościelą, byle jaką łazienką i zapadniętą w moim pokoju podłogą. Za dość wygórowaną cenę. Co zrobić. Noc z piątku na sobotę jakoś przeżyjemy.

*

Zwiedzanie katedralnego wzgórza rozpoczyna się za pół godziny. To akurat tyle czasu by pojechać do portu, popatrzeć na wody Zalewu Wiślanego i wrócić ponownie do kasy. Zwiedziliśmy katedrę (obowiązkowo grób Kopernika) i wdrapaliśmy się na wieżę, z której tarasu widać miasteczko, zalew i otaczające nas lasy.

DSC04254

Kierunek – Braniewo, w którym najbardziej interesującym nas obiektem był… kantor. Ja Braniewo znam. Zatrzymaliśmy się na chwilę przed miastem na cmentarzu, na którym spoczywają czerwonoarmiści, za Braniewem na moment na wiadukcie nad dawną betonową drogą z Elbląga do Kaliningradu wybudowaną w czasach gdy Prusami rządził pewien pan z charakterystycznym wąsikiem. Po Pieniężnie spodziewałem się czegoś więcej niż walącego się dachu nad zamkiem czy ratuszem będącym w połowie drogi między ruiną a remontem. Za to Orneta mnie zaskoczyła. Zatrzymaliśmy się w cieniu ratusza a po jego słonecznej stronie, w informacji turystycznej dowiedzieliśmy się o ciekawym kościele z nietypowym żyrandolem, o krużgankach otaczających rynek, resztkach zamku. Obejrzeliśmy rzeczy znalezione podczas remontów kamienic zgromadzone w piwnicy pod ratuszem i dostaliśmy masę materiałów o mieście i okolicy. Następnie uliczkami miasta wyjechaliśmy na piękną drogę w stronę Lidzbarka Warmińskiego. Zatrzymałem się na moment by rzucić okiem na możliwości noclegu. Vince i Terry pojechali w tym czasie stwierdzając, że na elektrycznym i tak ich dogonię. Dogoniłem. Mniej więcej kilometr za miejscem, do którego mieliśmy skręcić by obejrzeć bunkry. Tablica była dość duża. Napis „bunkry” dość duży, nie sposób było ominąć, a jednak.

W Lidzbarku bylem ostatnio 38 lat temu, czyli na tyle dawno by zapomnieć jak wygląda tamtejszy zamek. I bramę miejską wziąłem za siedzibę biskupów warmińskich. No cóż, też ceglana, też wielka. Dzwonię do hoteliku „Warmia”, facet tłumaczy mi, że od zamku to musimy jechać przez most, ulicami takimi to a takimi na co ja stwierdzam, że przy takiej to a takiej ulicy jesteśmy. To panie jest pan osiemdziesiąt metrów ode mnie. Do hotelu doszliśmy na piechotę, za bardzo dobre warunki „polegliśmy” całe sto dwadzieścia złotych, obejrzeliśmy jazdę Mai na olimpiadzie i gotując kolację w regularnej kuchni, stwierdziliśmy, że świat jest strasznie mały. Młody Ukrainiec gotujący swój obiad pochodził z miasta Romny. tego, przez które przejeżdżaliśmy z Vincenzo siedem lat temu, dla udowodnienia mu, że nie blefujemy opisałem pomnik Tarasa Szewczenki, budynek władz miasta i bar, w którym byliśmy na kawie. Wszystko się zgadzało! A pomnik Tarasa okazał się najstarszym na Ukrainie. Świat jest malutki!

Wieczorem ruszyliśmy na podbój zamku. W pałacowych budynkach mieści się hotel Krasicki. Niestety ceny w nim zaczynają się od mniej więcej tego poziomu jak my zapłaciliśmy. Tyle, że w przeliczeniu na euro. Na dziedzińcu trwała próba imprezy, która miała się odbyć nazajutrz.

DSC04271

Lidzbark, trzeba przyznać, to bardzo ciekawe miasto. Rano obejrzymy zamek jeszcze raz. W drodze do Kętrzyna.

*

Włosi o tym nie wiedzieli, ale miałem przykazane, by nie dojechać na miejsce wcześniej niż na czternastą. Ela lepiła pierogi. Droga prosta nie była. Asfalt był dość mocno ondulowany, a by pokonać niektóre zmarszczki trzeba było się napocić. Co chwilę drogę przykrywały tumany kurzu z wielkich kombajnów, które pomimo niedzieli kosiły jak szalone zapełniając zbożem olbrzymie przyczepy potężnych ciągników. Zapomniałem o Bisztynku. W Bisztynku był kościół (zamknięty), była brama miejska przemalowana na mało ciekawy kolor, był wspaniały sernik w miejscowej cukierni, plutony lokalesów prostujących czkawkę po dniu poprzednim i był diabelski kamień. Duży głaz wysoki na ponad trzy i mający ponad trzydzieści metrów obwodu. No i dopiero teraz były kombajny, granica Warmii i Mazur i Święta Lipka. Jesteśmy o czasie.

Obejrzeliśmy sanktuarium, organy i… Włosi spotkali Włochów! Koncert. No być w Świętej Lipce i nie usłyszeć organów – grzech! Dzwonię do Adama. Nie ma sprawy jak będziecie wyjeżdżać – dzwoń! Ja w grzechy nie wierzę, wysłuchałem koncertu pilnując rowerów. A do Kętrzyna dotarliśmy chyba kwadrans po drugiej. Na rogatkach czekał na nas Adam. Follow me! jedziemy ulicami Kętrzyna do przytulnego mieszkania Eli i Adama. Rowery spać! A my idziemy na wspaniałe pierogi!

Tak Elu, jesteś mistrzynią! I wszystkie trzy rodzaje Twoich pierogów i upieczony chleb były poezją w ustach! A teraz proza. na 16,30 Adam podjeżdża pod blok z Jagodą, przewodniczką, z którą jedziemy do Wilczego Szańca. Jagoda będzie mówić po angielsku. Tak by Włosi zrozumieli. I Vince zrozumiał, dlaczego ciągnąłem go tu, a nie jechałem na skróty w stronę Łomży. To tu miał miejsce zamach na Hitlera, na który Mussolini spóźnił się o trzy godziny, to tu przez pewien okres można powiedzieć, że była „polowa” stolica III Rzeszy. Gdy Niemcy przegrywali wojnę postanowili zniszczyć bunkry, by nie dostały się w ręce Stalina a do rozpierduchy jednego bunkra trzeba było użyć 5 ton TNT. W Kętrzynie ( wtedy jeszcze w Rastenburgu)  gdy wysadzano kwaterę Hitlera szyby leciały z okien.

DSC04333

A my końcówkę trasy pokonaliśmy w iście ekspresowym tempie bowiem chmury postanowiły się nieco odchudzić i siąpienie zamieniło się w ulewę. Ale to nie koniec atrakcji zaplanowanych przez Adama dla moich przyjaciół, którzy jak mniemam są teraz już przyjaciółmi i Adama i Eli, z bunkrów pojechaliśmy do Pawła (vel Paulo), który po ponad dwudziestoletnim pobycie i studiach w Italii powitał ich piękną włoszczyzną. A przy okazji obejrzeliśmy galerię, kolekcję znaczków no i napiliśmy się pysznej kawy. A w domu Ela czekała na nas z pysznymi, upieczonymi pizzerinkami. I tak przy winie i piwie, przy akompaniamencie deszczu upłynął nam wieczór.

*

Ciężkie chmury toczyły się po niebie. Woda leciała spod kół, tiry od czasu do czasu obryzgiwały nas wodą z kolein no i przede wszystkim lało się z nieba. Czyli mieliśmy sytuację rodem z Forresta Gumpa: woda z góry, z boku a nawet z dołu. Adam odprowadził nas do rogatek Kętrzyna a my pedałowaliśmy dziarsko do Giżycka. W tym deszczu nie wyciągałem mapy i plany jazdy tuż obok jeziora wzięły w łeb. Wjechaliśmy do centrum, przy moście zjedliśmy po pysznym gofrze i równie dobrej kawie, Terry piła na rozgrzewkę herbatę! Mnie było ciepło, ale Włosi zmarzli jak jasna cholera. W tej ulewie udało nam się ominąć zator na drodze. Dwie ciężarówki zaparkowały niechcący w rowie, tarasując niemal całkowicie trasę, a my na nieomal pustej trasie zbliżaliśmy się do Orzysza. Tu w podcieniach sklepu postanowiliśmy, że szukamy noclegu. Po drodze minęliśmy znaczek ‚it”. Dziewczyna wydrukowała nam listę noclegów w Orzyszu i po trzecim czy czwartym telefonie ruszyliśmy w kierunku „Kormorana’. Było co zjeść, było gdzie spać. Napisałem zjeść. Myślicie o restauracji? Nie, nie. Była kuchnia, a my na kolację zjedliśmy obowiązkową porcję spaghetti.

*

Po śniadaniu, po deszczu nie pozostał nawet ślad. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Pomknęliśmy więc w kierunku Piszu.

20160823_084730Droga płaska, ciepło, nic tylko jechać. Noga tak podaje, że w Piszu jesteśmy parę minut po dziewiątej. W muzeum dowiaduję się, że tutejszy zamek, a właściwie jego resztki raczyli wysadzić w czasach mi współczesnych ale za to tuż przed miejscowością Wincenta jest pomnik na miejscu obozu, w którym Niemcy przetrzymywali radzieckich więźniów. Oczywiście zatrzymaliśmy się przy pomniku, zrobiliśmy zdjęcia, ale zanim to nastąpiło, wypiliśmy na piskim rynku łyk wspaniałej kawy w cukierni, która otwierała się dopiero o dziesiątej. Dziękujemy! W Kolnie na rynku czas na małe co nie co. Szukam piekarni, a gdy wreszcie ją znajduję widzę, że do moich przyjaciół dołączył miejscowy żul. Znając kilka słów po włosku opowiadał im, o swojej pracy w Italii. Gdy podszedłem z pieczywem sytuacja się szybko rozwiązała. Na wino poratujesz? Sp…aj!

Droga nr 647 powinna mieć numer 666, tak nierówna i dziurawa. Poprawia się w Stawiskach. Ale czeka na nas nagroda: wybieram na straganie trzy jabłka. Gdy chcę zapłacić słyszę „Zjedzcie na zdrowie!”, jabłka były pyszne z przydomowego sadu i takim właśnie sadem pachniały. Bez chemii. Poznawszy stan poprzedniej drogi nie ryzykujemy skrótu do Jedwabnego, jedziemy następną, o numer wyższą, do Przytuł i dopiero stamtąd, chyba niedawno remontowaną 668. A w Jedwabnem, w Jedwabnem szukamy jakiejkolwiek informacji o miejscu, w którym zginęli mieszkańcy żydowskiego pochodzenia. Adam wspominał, że mieszkańcy są niechętni, szukamy za pomocą GPS-u. Przy bocznej uliczce odnajdujemy zardzewiałą, ledwo widoczną tabliczkę, jakimi oznaczane są u nas miejsca pamięci. O problemach z dotarciem mówi napotkany pod pomnikiem motocyklista z Wrocławia i inni motocykliści, którzy przyjechali po nas. Trauma?

20160823_141155

Nie wspominałem Wam, że planowałem zanocować niedaleko stąd, w typowych wiejskich warunkach, z wodą czerpaną ze studni, u rodziny Rafała. Nie przewidziałem, że będziemy tu tak wcześnie. Dzwonię, odwołuję, jedziemy dalej. Zatrzymamy się dopiero w Łomży.

*

W Łomży próżno szukać śladów Bony Sforzy, pytam w księgarni o ślady zamku, o jakąkolwiek informację. Nic, za to pierwszy raz w życiu jem lody agrestowe. No I Bonę zastąpiła pani Hanka a nazajutrz, czekała nas bardzo zatłoczona trasa wypełniona tirami biegnąca do Ostrowi Mazowieckiej.

20160823_175743

Tuż przed Ostrowią kierowca ciężarówki na białoruskich numerach zepchnął mnie na trawę a podmuch o mało nie wywrócił Terry. Abyś do końca roku miłości nie zaznał, albo lepiej, niech ci zamiast … serce stanie chamie jeden! Za miastem sytuacja na drodze uspokaja się, a ja zaczynam szukać jakichkolwiek drogowskazów do Treblinki. Stara droga, to coś bez nazwy, na nowej zakaz ruchu rowerów. Jedziemy „na czuja” po betonowych płytach co chwilę sprawdzając, czy ponury dowcip zakazujący ruchu rowerów na niemal pustej drodze jeszcze obowiązuje. W końcu obok starej drogi znajdujemy kamień informujący o obozie. Na parkingu kilkanaście autokarów z młodzieżą z Izraela. I piorunujące wrażenia z pobytu w miejscu, gdzie zginęło według szacunków od 800 do 900 tysięcy Żydów.

DSC04355

Po zwiedzeniu jechaliśmy dalej w milczeniu, nie zważając na znak, do najbliższej miejscowości, w której skierowaliśmy się na Liw. Nowy, świeżutki asfalt zaprowadził nas do Węgrowa. Przy wjeździe do miasteczka od strony Sokołowa, asfalt przystraja chodnik i „droga”dla rowerów. Mogłem nie zauważyć, prawda? Obok mnie zwalnia ducato z charakterystycznym niebieskim paskiem na srebrnym nadwoziu. „Tu ma pan drogę dla rowerów! Dobrze, już zjeżdżamy, tylko niech pan to powie jemu” odpowiedziałem policjantowi. Akurat traf chciał, że po drodze rowerowej zasuwał spalinowy podnośnik widłowy. Ot, taki skrót między dwoma firmami. Policjanci mieli już inne zajęcie. Do Liwu spóźniliśmy się o kwadrans. Niestety muzeum czynne jest tylko do szesnastej. A trzeba Wam wiedzieć, że administratorką liwskiego zamku, po przyłączeniu Mazowsza do Korony była królowa Bona. Tuż obok jest karczma z pokojami gościnnymi. Śpimy dziś niemalże „na zamku”. Ale przed snem, obowiązkowe spaghetti i nieobowiązkowy, wieczorny spacer po Liwie.

*

 Mieliśmy rano zostawić klucz w drzwiach. Zjadamy śniadanie, pakujemy rowerki i w drogę. Z ciekawości podjeżdżam pod dwór przylegający do zamku. Czy możemy zwiedzić przed otwarciem? Możecie! Terry, Vince! Zwiedzamy ekspozycję: meble gdańskie, stroje do „Ogniem i mieczem”, portrety a na piętrze broń. Palna i biała. Historia zamku: wspomnienie o Bonie. Fajnie. Żegnamy się z pracownicami muzeum jeszcze raz dziękując za udostępnienie obiektu przed godzinami otwarcia. Droga o znikomym nasileniu ruchu, dość dobra i płaskie jak stół Mazowsze.

DSC04374

Tu nie spotykamy olbrzymich ciągników i mega – kombajnów jak na Warmii. Przeważają wiekowe ursusy i bizony „kabriolety”, bez klimatyzowanych kabin. Jedyna „żółta” droga od wschodu, prowadzi do Warszawy przez Sulejówek. Pozostałe to autostrada, drogi ekspresowe, i kilka wjazdów i wyjazdów o bardzo dużym ruchu. Tonaż na niej jest ograniczony, ruch wahadłowy bowiem na przestrzeni około dwudziestu kilometrów trwa przebudowa. I jak to będąc w Sulejówku nie odwiedzić „Milusina”? Pan, który nas oprowadza po posiadłości Aleksandry i Józefa Piłsudskich na szczęście opowiada po angielsku. Na zakończenie dostajemy projekty banknotów z przed denominacji. Pamiętacie milion, dwa miliony? A wiecie, że na maj 1995 roku było przewidziane wprowadzenie  nominału o wartości 5 000 000? Jego bohaterem miał być Józef Piłsudski. Ile to by było teraz? Pięćset złotych?

Jedziemy do ścisłego centrum Warszawy. Na spotkanie z Panią Barbarą, jej mężem i córką. Rowery zostają u nich na balkonie, a my idziemy na Starówkę. Przy okazji szukam jakiegoś lokum na dzisiejszą noc. Hotel? Cena raczej zaporowa za „trójkę”. W internecie znajduję apartament z oknami wychodzącymi na Rynek Starego Miasta. Rezerwuję. Rowery zostają na balkonie a my w upalny wieczór idziemy przez plac Piłsudskiego na dworzec. Ostatnio nocą w parku obok Pałacu Kultury chodziłem w…1992 roku. A właściwie siedziałem na ławce i z kolegami piłem wódkę. Czasy się zmieniły. Ja też.

DSC04411Pociąg mamy jutro, po dziesiątej. Idziemy spać a do snu tuli mnie gwar dochodzący zza otwartego okna.

*

 Na dworzec dojechaliśmy wcześniej. Włosi spacerują po złotych tarasach, ja przeglądam pocztę pilnując rowerów. W pociągu jest całkowita rezerwacja, lecz brakuje typowego miejsca dla rowerów. Myślałem, że w pesie to teraz już standard, a jednak nie. Rowerki przykute jadą na początku składu, my mamy fotele trzy wagony dalej. Do Krakowa docieramy w niecałe cztery godziny. W pociągu zarezerwowałem apartament, tym razem dla czterech osób. Cena o wiele korzystniejsza niż pokój w hotelu, niecałe 100 metrów od Plantów, popołudnie spędzamy na zwiedzaniu krakowskiej starówki a wieczorem, na kolację idziemy na rynek. drugi dzień bez spaghetti.

DSC04417Nazajutrz, w sobotę, odprowadzam przyjaciół do autokaru, który powiezie ich do Wieliczki, mają wykupioną włoską grupę, a ja? Ja idę na Kazimierz. Kręcę się po uliczkach żydowskiej dzielnicy, zaglądam do muzeum w Starej Synagodze, wpadam na drugie śniadanie, do którego wypijam kieliszek koszernego wina i Plantami, w upale wracam do chłodnego mieszkania. Przed drugą przyjeżdżają Włosi, idziemy na Wawel, zwiedzamy katedrę, groby i ze zdumieniem dowiadujemy się, że dziś zamek jest nieczynny.

Przed wieczorem telefon: Marta. Właściwie, to już jest na miejscu. Schodzę zaparkować mojego „Waldka”. Kartony zostają w środku. Rowery zapakujemy w niedzielę rano, czas na spacer, kolację (kolejny dzień bez spaghetti), nocne okrążanie Wawelu i spoczynek. To był ciężki dzień.

DSC04511

*

Niedzielny poranek, pakowanie rowerów, spacer na Floriańską (dobra kawa), i około południa jedziemy na lotnisko. Odprawiamy rowery, żegnamy się i wracamy do centrum, po mój elektryczny rowerek. Odwożę Martę na dworzec autobusowy (wykupiła sobie wcześniej bilet powrotny do Wrocławia) i starą drogą przez Olkusz wracam do Łodzi. Tuż po siedemnastej wpadamy sobie z Kalinką w ramiona.

13.09.2021

Meandry rzeki Meon

Do rzeki Meon, którą ja osobiście objechałem wielokrotnie,  zabraliśmy się od środkowego odcinka. Tym razem w  odstępie siedmiodniowym, "zaliczyliśmy" odcinek dolny i wreszcie w sobotę (11.9) górny. O środkowym pisałem już natomiast o pozostałych dwóch jeszcze nie. Już śpieszę nadrobić ...

Pogoda sprzyja odważnym, no bo jak inaczej nazwać fakt, że po starcie przez pierwsze pół godziny lało, by już na wyjeździe z Havant pojawiło się słońce. Ale od początku, wycieczka, przynajmniej dla mnie zaczęła się dzień wcześniej, w sobotę. Ja ...

Czwartek, 8:35 am. Ruszamy. Początkowe we dwóch. Kierunek? The Hard. Tam umówiliśmy się z Kacprem. Kacper przypływa do Old Portsmouth promem z Gosport. We trzech ruszamy ulicami miasta w stronę zatoki Solent. Szczerze mówiąc liczyłem, że w porcie, z którego ...