14.05.2012

Łódź – Bergamo, maj 2012. 149 rocznica śmierci pułkownika Nullo.

Rower odpoczywa. Ja nie. W cywilnych ciuchach (Horyzont – dzięki za koszulę!) jedziemy do Bergamo. Poznaję starszą siostrę Terry – Rezzi (prowadzi agroturystyczne gospodarstwo w Toskanii, tłoczy oliwę, robi wino – jedno i drugie bardzo smaczne). O 11.00 idziemy pod pomnik. Rok temu, 2 czerwca ruszaliśmy z tego miejsca, Vince i ja w podróż do St. Petersburga. Teraz uczestniczymy w uroczystościach związanych z przypadającą dziś (5 maja) rocznicą śmierci Francesco Nullo, włoskiego pułkownika, przyjaciela Garibaldiego, który wiosną 1848 roku walczył (jako młody porucznik) u boku polskich legionów na barykadach Mediolanu, a w maju 1863 roku dowodząc legionem „Garibaldi” zginął w wygranej z Moskalami bitwie pod Krzykawką. Po kilku dniach podróży, już w Polsce zapalaliśmy znicze pod pomnikami w Krzykawce i na olkuskim cmentarzu. Teraz przy dźwiękach hymnów: polskiego i włoskiego jesteśmy świadkami składania wieńców od ambasady polskiej i władz Bergamo.   Spod pomnika udajemy się do sali plenarnej w ratuszu, gdzie zaczyna się prezentacja. Vincenzo opowiada zgromadzonym gościom o naszej wyprawie, a właściwie o jej pierwszych dwóch etapach, tym pierwszym do Olkusza i drugim do Katynia. Ja do tej pory występowałem anonimowo, chodziłem po sali, robiłem zdjęcia, lecz po wstępie mój przyjaciel powiedział, że na dzisiejszą uroczystość specjalnie z Polski przyjechał jego przyjaciel i towarzysz kilku wypraw, czyli ja. Moja anonimowość skończyła się. Na zakończenie obydwaj uściskaliśmy wiele rąk, wszyscy gratulowali nam tamtej wyprawy, prezentacji Vince i tego, że jestem tu dziś z nimi. Na spotkaniu z władzami miasta, które odbyło się chwilę później miałem okazję porozmawiać chwilę z naszym Ambasadorem, Panem Wojciechem Ponikiewskim, Konsulem Generalnym, Panem Krzysztofem Strzałką i Konsulem Honorowym, Panem Ulrico Leiss de Leimburg i Burmistrzem Bergamo, Panem Franco Tentorio i wieloma innymi osobami, których nazwisk spamiętać nie zdołałem za co serdecznie je przepraszam.

Vincenzo przez całą sobotę odbierał telefony z gratulacjami od osób, które były na tym spotkaniu. Pod wieczór pojechaliśmy w czwórkę: Terry z siostrą, Vince i ja na kolację do S. Giovanni Bianco. Na parkingu tuż obok  rzeki Brembo w wielkim namiocie należącym do A.V.I.S. (Włoskie honorowe krwiodawstwo) serwowane były regionalne potrawy, wina. Tego dnia miał wystąpić zespół śpiewający piosenki „Queen” lecz my już na to nie czekaliśmy. Temperatura spadła do 10 stopni i zaczął wiać zimny, wilgotny wiatr.

W niedzielę z samego rana jedziemy oddać krew. To znaczy ja jadę poobserwować, zrobić kilka zdjęć. Towarzyszy nam Mauro, syn moich przyjaciół. Gdy weszliśmy do szpitala stacja krwiodawstwa pracowała już pełną parą. Terry niestety z powodu przeziębienia nie mogła oddać krwi lecz panowie jak najbardziej. Po dziesiątej wracaliśmy do Ubiale Clanezzo. Przygotowywaliśmy wspólny obiad. Po raz pierwszy gotowałem polentę. A trzeba do tego sporo siły bowiem drobniutka kukurydziana kaszka, którą mieszałem w specjalnym garnku szybko zaczęła gęstnieć i po kwadransie rózgę zastąpiłem drewnianą łychą. Minuta spokoju i trzy mocne ruchy łyżką i tak przez pół godziny. Tymczasem zaczęła się schodzić cała rodzina. Mauro z żoną i córką, Giulia ze swoim chłopakiem Marco i najmłodsza Elena. Gdy polenta zaczęła już ładnie „odchodzić” od garnka wsypaliśmy do niej górę startego parmezanu i formowaliśmy kluski. Wystarczyło to polać sosem ze śmietanki i sycące danie gotowe. Do tego jajka faszerowane (żółtka utarte z kaparami i tuńczykiem) sałata i sery. No i oczywiście wino. Wino z toskańskich winnic, dobre pięcioletnie. Na zakończenie oczywiście po kawałeczku sera Taleggio. Czego chcieć więcej od życia?

Przejażdżki na rowerze! Ricardo, polski lekarz, dusza człowiek, przyjaciel Vincenzo opowiedział nam, że na przedmieściach Bergamo w Dalmine jest muzeum szopek. Jedziemy. Rower bez obciążenia dosłownie unosi się w powietrzu! Nie zważając na zakaz jedziemy superstradą! W muzeum wita nas naprawdę bardzo ciekawa ekspozycja. Są szopki ze wszystkich (poza Antarktydą) kontynentów. Stare i nowe, wykonane z niemal wszystkich dostępnych materiałów. Duże, zajmujące kilkanaście metrów kwadratowych i te maleńkie, w pudełku od zapałek, łupinie orzecha czy w końcu w samej zapałce (jeśli chcecie zobaczyć ich zdjęcia odsyłam do Misia Bronzinga na facebook-u). Jest też sklepik, gdzie na zasadzie „zrób to sam” można zrobić własną szopkę. Zwiedzanie zajęło nam około dwóch godzin. Dokładnie tyle czasu by na niebie pojawiły się ołowiane chmury. 25-cio kilometrowy odcinek drogi powrotnej pokonywaliśmy w strugach lodowatego deszczu (może dlatego do tej pory czuję się mimo łykania pastylko-tabletek jak ósmy gatunek rabarbaru). Już w domu suszymy się przy płonących szczapach drewna w domowym piecu. Na kolację gotuję ja. Risotto z serem Taleggio. To potrawa, którą w Polsce robię częściej niż spaghetti. Terry stwierdza, że mogę gotować na stałe. Komplement?

Samolot odlatuje o 15.10. Mamy dużo czasu na spakowanie roweru do kartonowego pudła i spacer po okolicy. Ten rejon Włoch nie należał w przeszłości do bogatych. Dopóki nie wybudowano dróg i mostów można było się tu dostać pociągiem. Tak, ale na drugą stronę rzeki pływał już tylko prom. Obecne Ubiale Clanezzo zaczęło się rozbudowywać dopiero na początku lat 60-tych ubiegłego stulecia. Dom Vincenza powstał w 1970 roku. Wcześniej mieszkał o wiele wyżej. Odnajdujemy fundamenty jego starego domu, malutki basenik, w którym jak był mały hodował karasie. Resztę domów pochłonęła kopalnia kruszywa działająca po drugiej stronie góry (wtedy odkrywkowa, obecnie drążą sztolnie). Obok fundamentów resztki niewielkiego domu ich sąsiadów. Na szczytowej ścianie widać ślady rozbudowy (gdy zaczęło się lepiej powodzić) choć i tak domy były bardzo wąskie. Wodę doprowadzono tu w 1959 roku ale nie do domów. Zdrój był na zewnątrz przy dróżce. Wcześniej (od 1951) po wodę trzeba było schodzić do działającego po dziś dzień kranu, z którego czerpano wodę a obok, na kamiennym baseniku rodziny prały swą odzież. Jeszcze wcześniej były wiadra nosidła i rzeka. Brukowanymi polnymi kamieniami schodami wracamy do „nowej” osady. Tędy Vincenzo chodził do miejscowej szkoły. 5 lat. Później musiał jeździć do oddalonej o kilka kilometrów miejscowości. „Widzisz te czarne kamienie na podjeździe? Wziąłem je na pamiątkę ze starego domu. Gdy na nie patrzę to wiem skąd jestem” Karton z rowerem wylądował w bagażniku samochodu. Jechaliśmy na lotnisko. Parę minut po siedemnastej obejmowałem na lotnisku Kalinkę. Moja kochaną oczywiście.

P.S. Ciekawe, gdzie są moje kamienie?

13.09.2021

Meandry rzeki Meon

Do rzeki Meon, którą ja osobiście objechałem wielokrotnie,  zabraliśmy się od środkowego odcinka. Tym razem w  odstępie siedmiodniowym, "zaliczyliśmy" odcinek dolny i wreszcie w sobotę (11.9) górny. O środkowym pisałem już natomiast o pozostałych dwóch jeszcze nie. Już śpieszę nadrobić ...

Pogoda sprzyja odważnym, no bo jak inaczej nazwać fakt, że po starcie przez pierwsze pół godziny lało, by już na wyjeździe z Havant pojawiło się słońce. Ale od początku, wycieczka, przynajmniej dla mnie zaczęła się dzień wcześniej, w sobotę. Ja ...

Czwartek, 8:35 am. Ruszamy. Początkowe we dwóch. Kierunek? The Hard. Tam umówiliśmy się z Kacprem. Kacper przypływa do Old Portsmouth promem z Gosport. We trzech ruszamy ulicami miasta w stronę zatoki Solent. Szczerze mówiąc liczyłem, że w porcie, z którego ...