21.09.2012

Dwa jurajskie dni

Początkowo myślałem, że Ewelina zaplanowała ten wyjazd na sierpień. Na dni, podczas których byłem w Milejewku na spotkaniach podróżników. Dopiero rozmowa z Gabrysią wyprowadziła mnie z błędu. No tak, przecież studenci mają troszkę dłuższe wakacje. Odkurzam mało w tym roku używanego Speed’erka. Starego, sprawdzonego przyjaciela, na którym przemierzałem Skandynawię i Rosję, Szwajcarię i kawał Polski. Ma ubrane grube oponki, założone jeszcze przed zimą po to, by brykać na nich po Wzniesieniach Łódzkich, Łagiewnikach i … drogach rowerowych tworzonych przez „specjalistów” od budownictwa drogowego.W sam raz będą się nadawały do przemieszczania się po górach Atlasu, po Saharze i atlantyckim wybrzeżu Maroka.

Nastał sobotni poranek. Pociąg parę minut po szóstej nie zabiera rowerów, zabiera dopiero ten po dziewiątej, z Bydgoszczy. O dziwo posiada nawet przedział do przewozu rowerów. Sześć rowerków stojąc na kołach mieści się do niego idealnie. Nie wiem kto wymyślił by wieszać je na ścianie? Rower przewożony pociągiem z reguły ma jakieś sakwy i wisząc buja się jak wahadło w zegarze. I do tego w tej pozycji można przewieść tylko trzy jednoślady.

W Częstochowie jesteśmy w okolicach jedenastej. Ewelina wyprowadza nas z dworca. Znajoma ulica. Przypomina mi się jak dwadzieścia lat temu mieliśmy coś do załatwienia na ul. Świerczewskiego. W ferworze zmian generała zmieniono na marszałka i właśnie marszałek doprowadza nas do głównej alei miasta. Jedziemy na wschód, w kierunku Olsztyna. Kilka zmarszczek przy wylocie z miasta ustala kto będzie przez najbliższe dwa dni „najsłabszym ogniwem”. To jego tempo będzie decydowało gdzie i o której godzinie dojedziemy. Z za którejś z kolei górek wyłoniły się ruiny zamku. Zwiedzamy, ale przedtem jeszcze jedno malutkie espresso w barze dość popularnej w tych okolicach sieci cukierni. Było super, z odpowiednią orzechową cremą, fachowo zaparzone. Mniam! Na zamku byłem po raz trzeci czy też czwarty. Tym razem na niebie mieliśmy piękne, późno-letnie chmury podkreślające scenerię ruin. A te skały za zamkiem? To „Mały Giewont”. Jedziemy. Zdobycie górki zwieńczonej krzyżem było szybsze niż piaszczysty dojazd pod jej podstawę. Panorama ze szczytu obejmuje nie tylko olsztyńskie ruiny ale również odległą o kilkanaście kilometrów Częstochowę.

Omijamy pomniejsze strażnice. Ponieważ niektórzy są na tej trasie po raz pierwszy skupiamy się  na  najważniejszych i największych zamkach Jury. Jedziemy w kierunku Mirowa. Najkrótsza droga wiedzie przez Łutowiec. Jedziemy ledwie widocznym szlakiem. Przed nami wyrasta skała atakowana z dwóch stron przez amatorów skałkowej wspinaczki. Tu też była niegdyś Kazimierzowska strażnica, orle gniazdo. Obecnie trzeba się dobrze wpatrzyć w skałę by dostrzec ociosane resztki wapiennych bloków. Niespodzianka! Z Łutowca jeszcze niedawno jechało się w stronę mirowskiej szosy szutrową drogą. Obecnie nowiutka wstążka asfaltu wije się wśród drzew. Słońce było już dość nisko gdy robiliśmy pamiątkowe zdjęcie w chyba najczęściej odwiedzanym przez turystów kolarzy miejscu na szlaku. Pozostał szybki skok w kierunku Bobolic.

Bobolice to przykład samozaparcia obecnych właścicieli. Gdy byłem tu po raz pierwszy straszyły ruiny. W tej chwili na wzniesieniu stoi praktycznie całkowicie odbudowany zamek. Stało się tak pomimo kłód rzucanych pod nogi przez „wielkich hamulcowych”, czyli konserwatorów zabytków. Wielokrotnie śledziłem w prasie artykuły dotyczące rekonstrukcji warowni.  Objeżdżam zamek niemal dookoła. Warto, oj warto. Kiedyś we wsi był sklep obsługiwany przez mało sympatycznego człowieka. Na szczęście (lub nie) sklep nie istnieje. Nie ma miejsca na bylejakość. Wracamy do Mirowa. Słońce powoli chowa się za lasem. Nocleg mamy dopiero w Smoleniu.  We Włodowicach robimy zakupy i kierujemy się już na światłach w kierunku Morska. Mijamy drogowskazy do Podzamcza i w całkowitych ciemnościach docieramy do Pilicy. Pizzeria. Odrobina farszu obwiedziona górami ciasta. Do Smolenia mamy jeszcze cztery kilometry. Czołówka mi padła. Na szczęście asfalt jest tu na tyle jasny, że widzę w ciemnościach o wiele ciemniejsze pobocze i przerywaną linię oddzielającą „moją” połowę jezdni. Z tyłu światło działa. Dodatkowe odblaski sprawiają, że w świetle reflektorów świecę jak choinka. Gdy samochody nadjeżdżają z naprzeciwka odwracam wzrok. Pod koniec stromego podjazdu widzę w oddali czerwone światełka Kasi i Andrzeja. Wyjechali z Pilicy nieco wcześniej. Górka po raz kolejny weryfikuje nasze możliwości. Na czterech kilometrach między pierwszą i ostatnią osobą jest kwadrans różnicy.

W nocy okazało się, że mamy współlokatora. Mała polna mysz szczególnie upodobała sobie łóżko Eweliny. Myślałem początkowo, że uprawia jakieś nocne ćwiczenia, lecz to maleństwo potrafiło narobić sporego hałasu zaplątawszy się we wnętrze foliowej torebki. Resztę nocy szlag trafił. W półśnie dotrwałem do rana. Kawa, śniadanie. Powoli ludzie zwlekają się z łóżek. Ruszamy dopiero o dziesiątej. Nad nami, nad wzgórzu, nad drzewami bielała wieża tutejszego zamku. Szybki zjazd do Pilicy i zaczynamy podjeżdżać w stronę Podzamcza. Mijamy po drodze cmentarz wojenny z I Wojny Światowej. Tu grupa ponownie łączy się. Do zamku mamy stąd około sześciu kilometrów. Nie zwiedzam ruin Ogrodzieńca. Byłem tu kilkakrotnie i nie widzę by coś się tu zmieniło. Budka z kawą wspomnianej wcześniej sieci. Tym razem widać braki w szkoleniu personelu. Moje espresso to zwykła „cafe – lura”, filiżanka zamiast naparstka aromatycznego napoju zawiera brązową breję nalaną po brzegi. Na zamku zmarudziliśmy ponad godzinę. Ruszamy więc na skróty, szlakiem miejscami dość piaszczystym prowadzącym do szosy Olkusz-Ogrodzieniec. Kilka kilometrów dalej osiągamy wstążkę asfaltu. Jeszcze tylko krótki podjazd, po którym kilkanaście kilometrów zjazdu doprowadza nas do Kluczy.

Las między miasteczkiem a fabryką papierniczą spacyfikowała niedawno trąba powietrzna. W mieście też widać ślady niszczącego wszystko co stało na jego drodze wiatru. Zostaję przy tablicy kierującej na Pustynię Błędowską. Czekam na Asię. Pozostała czwórka pojechała zobaczyć zarastającą łachę piasku. Wracają zawiedzeni. Był zjazd, jest i podjazd. Do pierwszych zabudowań Olkusza. Tu skręcamy w lewo. Przez podmiejskie osiedle prowadzi skrót w kierunku Rabsztyna. Tutejsze ruiny od wewnątrz obstawione są rusztowaniami. Czyżby powstawały drugie Bobolice? Odnajdujemy szlak, który przez lasy doprowadza nas do szosy Olkusz-Skała. Początkowo monotonna droga zmienia się gdy zaczynają nam towarzyszyć skały i potok Prądnika. Do Pieskowej Skały docieramy o siedemnastej. Do Krakowa mamy jeszcze ponad trzydzieści kilometrów. Na zwiedzanie zamku nie ma już szans, pozostają więc ogrody. Odcinek od zamku poprzez Ojców aż do Wielkiej Wsi to najbardziej urokliwy fragment naszego dwudniowego tripu. Tu szlak niknie nam i za cholerę nie wiem jak prowadził dalej.

Teoretycznie powinniśmy skręcić w prawo i tam trafić na biało-czerwone znaki. Nie było ich aż do dziewięćdziesiątki czwórki. Musimy nią przejechać około dwóch kilometrów by uciec na spokojniejszą ulicę, którą wjeżdżamy bezpośrednio do Krakowa. W mieście prowadzi nas Andrzej. Już po ciemku wjeżdżamy na Planty i kierujemy się pod Sukiennice. Fotki, kolacja i nadchodzi czas pożegnań. Ewelina i Grzesiek jadą nocnym do Warszawy. Aśka, Kasia, Andrzej i ja jedziemy do hostelu.

Prowadzi go fundacja św. Benedykta. Zastanawia mnie (i nie tylko) dlaczego, skoro jesteśmy w Polsce i z tego co pamiętam naszym językiem urzędowym jest polski, wszystkie napisy wewnątrz są po angielsku? Rowery mamy zostawić na własną odpowiedzialność na klatce schodowej. Mikroskopijne toalety i natryski nie pozwalają się nawet normalnie odwrócić nie mocząc suchej odzieży. Pozostaje wyjść z gołym fiutem na zewnątrz po to by, założyć majtki. Rano do obsługi hostelu przychodzi wiecznie niezadowolona kobieta. Niezadowolona, że musi machać mopem, przygotowywać śniadanie, pić kawę. Niezadowolona, że musi palić na balkonie, współpracować z innymi ludźmi. Pewnie niezadowolona z życia. Po śniadaniu żegnam się z pozostałą trójką i jadę na spotkanie z Zosią i Jackiem (tak, to już za niecały tydzień lecimy do Maroka). W popołudniowym pociągu do Poznania pakujemy trzy rowery. Na szczęście wszyscy jedziemy do Łodzi. Na chwilkę przed odjazdem wpada na peron Asia ze swoim rowerem. Tak więc cztery rowery podróżują obok kibla na samym końcu składu. Przed dziewiętnastą jesteśmy w rodzinnym mieście.

I to już w zasadzie koniec. Właściwy epilog nastąpił dzień później od esemesa przysłanego do mnie przez Andrzeja. „Ukradli nam rowery w hostelu”. Do dziś dnia mamy nadzieję, że dzięki akcji, w którą włączyło się wiele osób rowery się odnajdą.

13.09.2021

Meandry rzeki Meon

Do rzeki Meon, którą ja osobiście objechałem wielokrotnie,  zabraliśmy się od środkowego odcinka. Tym razem w  odstępie siedmiodniowym, "zaliczyliśmy" odcinek dolny i wreszcie w sobotę (11.9) górny. O środkowym pisałem już natomiast o pozostałych dwóch jeszcze nie. Już śpieszę nadrobić ...

Pogoda sprzyja odważnym, no bo jak inaczej nazwać fakt, że po starcie przez pierwsze pół godziny lało, by już na wyjeździe z Havant pojawiło się słońce. Ale od początku, wycieczka, przynajmniej dla mnie zaczęła się dzień wcześniej, w sobotę. Ja ...

Czwartek, 8:35 am. Ruszamy. Początkowe we dwóch. Kierunek? The Hard. Tam umówiliśmy się z Kacprem. Kacper przypływa do Old Portsmouth promem z Gosport. We trzech ruszamy ulicami miasta w stronę zatoki Solent. Szczerze mówiąc liczyłem, że w porcie, z którego ...