18.10.2012

Kolory Maroka

Zastanawiałem się jakiego klucza użyć do opisu podróży po Maroku. Czy pisać relację dzień po dniu, kilometr po kilometrze czy też opisać ten kraj kolorami. Kolorami, które jak w żadnym z do tej pory odwiedzonych krajów nie zmieniały się tak często. Wiem, że faceci w odróżnieniu od kobiet mają zawsze problemy z określeniem koloru bowiem dla nas czerwony to czerwony, żółty to żółty a niebieski to najczęściej niebieski i nie potrafimy tak jak Eskimosi nazwać odcieni białego kilkudziesięcioma nazwami. Tym razem spróbuję zmierzyć się z tym zadaniem by opisać czerwień Atlasu, żółć Sahary i odcienie niebieskiego Atlantyku a wszystko zaczęło się 26 września w Krakowie.

Tego dnia bowiem ośmioosobowa ekipa wyleciała późnym popołudniem, biało-niebieskim Airbusem Lufthansy do Frankfurtu, by tam przesiąść się w następny samolot niemieckiego przewoźnika, który kilka minut po północy (tamtejszego czasu) łagodnie usiadł na płycie lotniska w Casablance. Tam zapakowaliśmy się do busa, który zawiózł nas i nasze rowery przez czarną, afrykańską noc do Marrakeszu. O świcie pod śnieżnobiałą halą miejscowego lotniska nasze rowery ponownie nabierały kształtów pozwalających nam na jazdę przez „czarny ląd” lecz zanim to nastąpiło udaliśmy się na zwiedzanie miejscowej Medyny.

Pierwsza niespodzianka: miasto przywitało nas deszczem! Ściany w kolorze brudnego różu, czy też słabo wypalonej, ceramicznej doniczki nasiąkały wilgocią potęgującą smród brudu. Ze swoich prowizorycznych legowisk składających się ze szmat i kartonów budzili się miejscowi bezdomni. Ludzie-cienie, którzy wraz z całymi hordami chudych kotów szukali suchego miejsca wśród powiększających się kałuż. Próbujemy miejscowej zupy, którą w brudnych garkuchniach zastępujących nasze fast-foody serwują miejscowi kucharze. Rozgotowana soczewica (a może ciecierzyca?) z odrobiną oliwy, kuminu i soli smakuje wyjątkowo dobrze. Dla niektórych jest to prawdopodobnie jedyny ciepły posiłek w ciągu dnia. Jemy na „bogato” siedząc przy stoliku. Ci najbiedniejsi siedzą bezpośrednio na ziemi a garnki dla nich stoją w załamaniach murów. Ich miski są o połowę mniejsze od naszych. Po godzinie spędzonej na miejscowym targu ruszamy w drogę powrotną do lotniska. Pozostało podzielić namioty, śpiwory i ruszyć w drogę obrzeżami Medyny, przez ciągnący się kilometrami targ, sterty śmieci w kierunku drogi numer dziewięć.

” Dziewiątka ” (z małym wyjątkiem) będzie nam towarzyszyć do końca pierwszego etapu. Tu jest jeszcze szeroką, solidnie wyasfaltowaną szosą z poboczami. Za kilka dni będzie już tylko wąziutką wstążką bitumicznej masy by skończyć się w oddalonym o kilkaset kilometrów stąd M’Hamidzie, ale po kolei, nie uprzedzajmy faktów, na razie na horyzoncie majaczą nam góry. Rdzawo czerwone szczyty Atlasu Wysokiego. Powoli zaczynamy wspinaczkę, którą tego dnia kończymy długo po zmroku (tu zapada wyjątkowo szybko). Pierwszy afrykański nocleg przypadł nam na tarasie restauracyjki położonej gdzieś na jednej z pierwszych przełęczy w drodze na południowy-wschód.

Tuż przed świtem góry wyglądają na brązowe, gdzieniegdzie poprzetykane szaro-zielonymi plamami drzew i krzewów. Gdy tylko słońce pojawiło się nad poszarpanymi skałami kolory eksplodowały czerwienią z lekkim rudawym odcieniem. Zieleń po wczorajszym deszczu stała się soczysta. Do restauracyjki co chwila podjeżdżają terenowe toyoty wiozące najczęściej Francuzów zwiedzających swoją dawną kolonię. Kilka łyków miętowej herbaty i zmotoryzowani turyści ruszają na Saharę by być tam jeszcze tego samego dnia wieczorem. My będziemy tam za parę dni. Początkowo droga prowadzi w dół lecz po paru kilometrach zaczynamy mozolną wspinaczkę na szczyt. Pogoda nas nie rozpieszcza. Z każdym przebytym kilometrem robi się coraz zimniej a przenikliwy wiatr i padający co kilka minut deszcz towarzyszą nam na kolejnych zakrętach skręconej w serpentyny szosy. Za każdym z nich wydaje się, że to już koniec podjazdu, lecz nie. Wysokościomierz w moim zegarku mozolnie pnie się w górę: 1800, 1900, 2000 metrów. W końcu jest przełęcz. Tichka. 2260 metrów. Berberowie częstują nas herbatą.

Był podjazd, będzie i zjazd po kilkunastu kilometrach szaleńczej jazdy skręcamy gwałtownie w boczną drogę do Teulet-u. Po kilkuset metrach asfalt urywa się zastąpiony przez rdzawą, lekko kamienistą boczną drogę. Niedawno musiała tędy przejść ulewa. Na betonowym odcinku niby-mostu osadziło się dużo błota, krzaków i kamieni. O mostach jakie znamy możemy zapomnieć. Rzeki, w większości okresowe jeżeli już zapełniają swe koryta, robią to z siłą wodospadu niosąc w swoich nurtach wszystko, co natura przez swe niedopatrzenie osadziła luźno na ich drodze. Tak więc tutejsze mosty to w większości szereg cementowych rur zalanych od góry warstwą szarego, mocnego betonu będącego w stanie wytrzymać napór żywiołu. Do zabudowań miasta docieramy po zmierzchu. Oczy powoli przyzwyczajają się do mroku i gdzieś pomiędzy poświatą budzącego się ze snu księżyca odróżniamy poszczególne budynki. W końcu docieramy do celu. Obszerny dziedziniec, za nim drugi, wewnętrzny, aż wreszcie długa izba wyłożona dywanami, z ławami wzdłuż ścian, które w nocy posłużą nam za posłania.

Ranek przynosi nowe kolory. Kolory wnętrza domu. Są o wiele bardziej intensywne niż te narażone na działanie słońca. Nasz pokój choć, nadal przypomina doniczkę jest o wiele bardziej soczysty. Kolorowe pledy, dywany doświetlane przez niewielkie okienka mienią się kolorami tęczy, sufit podtrzymują belki. Zamiast desek pokryto je żółtą trzciną czy też bambusem. Wychodzę na zewnątrz. Wszystkie bez wyjątku budynki mają ten sam kolor co ziemia. Od placu budowy do „fabryki” cegieł jest niewielka odległość. Czasem jedynie kilka metrów. Domy nie są trwałe. Te, które ulegają erozji opuszcza się i buduje obok nowe z tego samego równie nietrwałego materiału. Nad osadą góruje kazba a za nią białe, ośnieżone szczyty gór. W nocy w ich wysokich partiach spadł śnieg.

Dalsza droga wprowadza nas w wąwóz pracowicie wydrążony przez przepływającą jego dnem rzekę. Wokół niej zielenieje roślinność. Dolina w niektórych miejscach ma kilkaset metrów szerokości. Powyżej niej rozłożyły się na wzgórzach osady. Zarówno one jak i same skały w świetle słońca przypominają kolorem sproszkowaną paprykę. Jedziemy drogą wydrążoną na skalnej półce. Czasem mijamy znaki ostrzegające przed spadającymi odłamkami skalnymi. Wreszcie kanion z wąskiego lejka rozszerza się a my wracamy na drogę numer dziewięć. Do Ouarzazate została nam godzina drogi. Do miasta docieramy równo z zachodzącym słońcem. Nocujemy w starym pamiętającym kolonialne czasy hotelu. Pokoje przypominają te, z epoki późnego Gomułki lub wczesnego Gierka. Dla wielu to już prehistoria.

Z miasta wyjechaliśmy dopiero późnym popołudniem. Leniwie siedzieliśmy przy stolikach na okolonym podcieniami placu. Mieliśmy niewiele do przejechania. Ledwie do najbliższej oazy. Tak, oazy. Tuż za miastem zaczynała się kamienista pustynia lecz zanim zobaczyliśmy żółto-szary bezkres przed nami ukazał się jakże smutny, afrykański krajobraz ciągnącego się kilometrami wysypiska śmieci. Nad tą tykającą ekologiczną bombą fruwały w swoim chocholim tańcu tysiące kolorowych toreb foliowych. Tego, z czym walczymy w Europie, dodawanych do niemal każdego pojedynczego chlebka, puszki czy batonika. Tuż przed zachodem słońca rozstawialiśmy namioty tuż obok drzew figowych, w zagłębieniu terenu. W ciszy przeszywanej czasem szumem przejeżdżających po szosie aut.

Wstaję tradycyjnie przed szóstą, czyli przed czwartą tutejszego czasu. Księżyc w pełni rozświetlał dolinę i sąsiednie wzgórza a na wprost niego po dwunastogodzinnym śnie powoli budziło się słońce. Kamienie z jednej strony rozświetlane brązami, bursztynami po drugiej stronie zostawiały długie cienie. Początkowo szary piach powoli zażółcał się. Fotografuję dojrzałą, dużą figę. Wybarwiona słońcem na fioletowy kolor aż pękła odsłaniając bezwstydnie swe wnętrze. Zjadam ją. Była pyszna. Nasz obóz powoli budzi się ze snu. Po dwóch godzinach jedziemy. Mijane czasami domy pojaśniały. Tutejsza glina i piach są troszeczkę jaśniejsze, beżowo-żółte. Budulec jest tradycyjnie na miejscu. Czasami mijamy sterty suszących się na słońcu cegieł. Przed nami następna przełęcz. Tym razem wspinamy się na około 1700 metrów. Pokonujemy Antyatlas. Na szczycie robimy pamiątkowe zdjęcia. Nawet nie wiem skąd pojawia się młody Berber. W ręku ma dwa kameleony i jakąś bliżej nieznaną jaszczurkę. Każdy z nas ma na pamiątkę zdjęcia z tymi dość egzotycznymi zwierzętami. Zjazd z przełęczy to dwadzieścia parę kilometrów szarych, brązowych, brunatnych skał o niesamowitych kształtach. Suche powietrze powoduje, że widoczność sięga kilkudziesięciu kilometrów. Nieco niżej pojawiają się niesamowite odcienie zieleni. Mijamy kolejne miasta a śpimy gdzieś za Zagorą na żółtym piasku, wśród palm daktylowych rosnących na dość wilgotnym terenie doliny rzeki Draa.

Kolejna zmiana koloru. Praktycznie przez cały dzień jedziemy w prawdziwym upale sięgającym niemal czterdziestu stopni. Tym razem dominują żółcie i szarości.  Droga przez cały niemal dzień prowadzi przez niewielkie miejscowości po stosunkowo płaskim terenie. Przeszkadzają nam dzieci, żebrzące, rzucające za dziewczynami drobnymi kamieniami. Jednym ze sposobów jest wyciągnięcie aparatu. Dzieciaki znikają wtedy błyskawicznie krzycząc „No foto”. Przed zmrokiem docieramy do opuszczonego, częściowo zasypanego piaskiem hotelu. Na jego dziedzińcu rozstawiamy namioty.  Tuż po zmroku do swoich domostw wracają z pobliskich, działających hoteli poganiacze wielbłądów.

Nad ranem  wychodzę na spacer. Wokół hotelu żółci się wydma. Wszędzie zakurzone gliniane naczynia przed nami ostatnie pasmo wzniesień. Po dość męczącym podjeździe docieramy do symbolicznej bramy. Za nią wirtualna granica. Za nią  – Sahara i ostrzeżenia o konieczności posiadania wody pitnej. Kilkadziesiąt kilometrów dalej wąskie, zasypywane lotnym piaskiem pasemko asfaltu otaczają palmy. To ciągnąca się przez parę kilometrów oaza tuż przed miastem M’Hamid. Tu nocujemy w zbudowanym z piasku zmieszanego z gliną i sieczką domu Berbera.

Rankiem idziemy do miasteczka na zakupy. Musimy uzupełnić zaopatrzenie na następne dni. Do tego każdy zabierze ze sobą spory zapas wody. Chlebki przywożą dopiero około dziewiątej. W malutkim hoteliku budzimy śpiących na ławach właścicieli. Zaspani przyrządzają nam kawę. Chwalą się swoimi pokojami, zapraszają na taras, z którego widać niemal wszystkie zabudowania opasane palmowym gajem. Po wąskiej uliczce obudowanej beżowymi budynkami kilka kobie przegania stado kóz. Puszki sardynek, znienawidzony serek topiony, pieczywo, zapas C’Bon (oranżadka w proszku z witaminami o wielu smakach i kolorach). To wszystko. Cóż więcej potrzeba na pustyni? Pakujemy się do samochodów. Tym razem musimy zrezygnować z jazdy rowerami. Sześćdziesiąt kilometrów po wydmach zajęło by nam trzy dni. Pod wieczór docieramy do żółtych wydm Chigaga. U ich podnóża stoją kolorowe, berberyjskie namioty. Niektórzy próbują swych sił na snowboardowej desce, która szybko sunie po lotnym piasku. W największym namiocie zjadamy pustynną kolację: zupę z soczewicy (cieciorki?) i tadżin wypełniony warzywami i mięsem. Popijamy posiłek słodką, herbatą miętową. Wszystko przy świetle lamp naftowych.Między namiotami zapłonęło ognisko. Rozsiadamy się półkolem przy płonących szczapach drewna. Berberowie śpiewają. Gdzieś w oddali nad górami przetacza się burza.

Poranne słońce podkreśla wzory na piasku: fale ułożone wiatrem, ślady ptaków, żuków, ludzkich stóp, wielbłądzich kopyt. Wysokie, zółte wydmy ciągną się aż do iluzorycznej granicy między Marokiem a Algierią, a może gdzieś dalej. Stojąc na jednej z nich wokół widzę jedynie olbrzymią piaskownicę. Jedynie z jednej strony widać rośliny o mięsistych pokrytych woskiem liściach. Lecz gdzieś musi istnieć tu jakieś życie. Słyszę pianie koguta. Nie wiadomo skąd pojawia się wielbłąd. Nie wiem ile mógł przejść ze spętanymi nogami. Na śniadanie dostaje worek zboża. Ziarno chrupie między jego zębami. Popija posiłek kilkoma wiadrami wody. Czas jechać dalej. Jeszcze przez kilkanaście kilometrów musimy poruszać się samochodami. Dopiero w pobliżu samotnej akacji zatrzymujemy się. Tu piasek ustępuje kamieniom. Gdzieś ledwie widocznymi śladami kierujemy się w stronę wyschniętego jeziora. Tego dnia nie osiągniemy jednak jego hipotetycznego brzegu. Przeszkodzi nam w tym burza, która rozpęta się nad pustynią sypiąc początkowo w oczy tonami piasku a później grubymi kroplami wody. Lecz my byliśmy już wtedy pod dachem skleconym z trzciny i palmowych liści, do którego dotarliśmy kierowani napisem camping.

Rano po deszczu pozostały w zagłębieniach niewielkie kałuże. Wymyte, szaro-brązowe kamienie towarzyszą nam aż do osady, w której udaje nam się wypić kawę. Jest okazja posiedzieć w berberyjskim domu. Otoczony wysokim murem posiada wewnętrzny dziedziniec, z którego prowadzi wejście do kuchni i drugiej izby w kształcie litery „L”. Posłania zostały złożone w stertę przy jednej z krótszych ścian. Na dachu bateria słoneczna zasila malutki, 14-calowy telewizor. Siadamy wzdłuż ścian, na niskich poduchach. Na środku stoi niski, okrągły stolik. Wnętrze uzupełnia niewielki regał. Starzec siedzący nieopodal rozżarzał węgiel drzewny pod czajnikiem z herbatą. Wypijamy kawę i opuszczając gościnny dom kierujemy się do studni. Zasilana starym dieslem pompa tłoczy wodę do wielkiego betonowego basenu. Uzupełniamy zapasy profilaktycznie odkażając ją. Za ostatnimi zabudowaniami wjeżdżamy na wielką, płaską równinę. Jedzie się po niej stosunkowo szybko. To dno wyschniętego jeziora Iriki. Ponoć gdzieś czasami pojawia się na niewielkim obszarze lustro wody.  Teraz srebrzą się w słońcu niewielkie rozlewiska – efekt wczorajszej ulewy. Po paru kilometrach grzęźniemy w błocie. Wielkie jego fragmenty odrywają się od podłoża, oblepiają opony i z czasem uniemożliwiają dalszą jazdę. Trzeba stanąć, oskrobać nadmiar błota i jechać dalej by po kilkuset metrach powtórzyć operację od nowa. Wreszcie kolor podłoża zmienia się i z brązowo – rudego staje się szaro – żółty. Przejechaliśmy całe jezioro po jego dnie. Jesteśmy na jego drugim brzegu. Stąd dość wyraźna droga prowadzi nas przez kamienistą pustynię ograniczoną z dwóch stron pasmami dość wysokich wzniesień (podobno po lewej stronie w górach stacjonują Algierczycy a po prawej Marokańczycy) w stronę odległego jeszcze o parę godzin drogi Foum Zguid-u. Po drodze odkrywamy świeżo wybudowaną studnię. Ponad godzinę chłodzimy się strumieniami zimnej wody. Kamienie wraz z upływem czasu stawały się coraz ciemniejsze a słońce powoli kładło się spać. Tuż przed osiemnastą wyjechaliśmy na asfalt  przed miasteczkiem. Ja, zwierze asfaltowe całuję utwardzoną nawierzchnię w biały pasek. W najbliższym barze wypijam chciwie zimną colę. Miała wspaniały smak. Po kolacji w zaprzyjaźnionej knajpce jedziemy spać na pobliski camping. Tym razem w wielkim namiocie mamy łóżka i nareszcie możemy wziąć prysznic.

O świcie przyjechał bus. Rozespani pakujemy się do jego wnętrza. Marokańscy kierowcy sobie tylko znanym sposobem potrafią na dachach samochodów zrobić konstrukcje z różnych towarów (w naszym przypadku rowerów), które czasami wystają ponad auta o dwa, trzy metry i nie spadają. Najczęściej do ich zamocowania wystarczy kawałek liny, który jakimś sposobem poprzeplatany, tworzy trwałą konstrukcję. Tak więc osiem rowerów zamocowanych w pionie w poprzek auta zostawia na mijanych skałach długi cień. Na dzień dobry mamy do pokonania dość wartki nurt rzeki, która gdzieś wysoko w górach ma swój początek a teraz po obfitych opadach przelewa się przez opisywany wcześniej betonowy most. Te okresowe po arabsku zwane wadi a po francusku (na dwujęzycznych drogowskazach) ouet rzeki jak już wspominałem niosą ze sobą wszystko co napotkały po drodze. Jako kierowca z trzydziestoletnim stażem poczekałbym aż woda nieco opadnie. Nasz kierowca nie czekał. Transit wdzięcznie wskoczył w nurt i tylko nieco spychany przedarł się na drugi brzeg po betonowym mostku zostawiając za sobą brunatną breję. Na poboczach stały osobowe auta ściągane za pomocą wyciągarek. Ich kierowcy nie mieli tyle szczęścia. Mijane skały miały początkowo zielonkawy (tak mi się zdawało) odcień dopiero później zauważyłem, że wynikało to z naszych przyciemnianych szyb tworzących właśnie taki filtr. W rzeczywistości były szare. Takie też były mijane miejscowości. Dojechaliśmy do Taty. Godzina przerwy według marokańskiego czasu wydłużyła się do niemal dwóch godzin. Tak, tu czas nie ma takiego znaczenia. Wszystko robi się powoli, począwszy od pracy kelnerów poruszających się w zwolnionym tempie. Gdy zamawiasz kawę musisz na nią długo poczekać. Tadżin to już epoka. Nawet czekając na omlet musisz uzbroić się w cierpliwość. Trafiamy na targ. Wśród wielu kolorowych stoisk z warzywami o czasem nieznanych nam nazwach, stosów granatów, pomarańczy, batatów, pomidorów, dyń, cukini i marchwi, zielonych papryk i ostrych czerwonych pipi-piri, zwisających na sznurkach kiści bananów natrafiliśmy na to jedno. Z kolorowymi przyprawami w barwach Maroka: kopcami papryk ostrych i słodkich, kurkumy, szafranu, kuminu, pieprzu, soli, cynamonu i wielu innych tworzących pełną paletę barw. W końcu ruszamy w kierunku Guelmim. Dwukrotnie drogę tarasują nam stada wielbłądów pasące się na saharyjskich pastwiskach. Przypomniały mi się stada reniferów potrafiące zatarasować drogę gdzieś daleko na północy Szwecji czy Norwegii. W końcu docieramy do miasta. Słońce przybrało już pomarańczową barwę gdy wreszcie spakowani ruszyliśmy w kierunku rogatek. Przed nami etap jazdy nocą.  Na nieco zardzewiałym drogowskazach pojawia się napis „Plage blanche”. W świetle migających światełek docieramy nad ocean. Teraz jeszcze go nie widzimy lecz czujemy i słyszymy. Namioty stają na wysokiej wydmie.

Po północy budzi mnie skorpionowy alarm. Przenosimy się do położonej nieopodal strażnicy. Zalegam na podłodze, naciągam śpiwór na głowę, śpię. Nad ranem ze snu wyrywa mnie krzątanina. Stary żołnierz w białym podkoszulku i niebieskich dresowych spodniach przyrządza poranną herbatę. Budynek składa się z kilku izb. Naprzeciw tej, w której spaliśmy  (część wybrała dach, część namiot na dziedzińcu) jest coś, co od biedy przypomina stołówkę. Obok kuchenka a następne drzwi zamknięte na kłódkę kryją radiostację. Żołnierz od czasu do czasu wchodzi tam i wychodzi starannie zamykając za sobą drzwi. Przed domkiem, na wysokim brzegu stoi krzesełko a obok niego małe radio. Punkt obserwacyjny? Zostaję poczęstowany herbatą, częstuję orzeszkami. Po śniadaniu schodzę na plażę. Dwie godziny błogiego lenistwa. Moczenie się w słonej wodzie, obserwacja niewielkich ptaszków zbierających „coś” wyrzucanego na żółtą, piaszczystą plażę przez fale, obserwujących szmaragdową wodę mew, brodzących w płytkim bajorku odciętym przez piach od oceanu ptaków podobnych do żurawi. Skorpiona zabił żołnierz. Rozgniótł go klapkiem. Na szczęście był tylko jeden i zawędrował w okolice namiotów najprawdopodobniej przypadkiem. Żołnierz ma swoją roślinkę. Pielęgnuje rosnący w doniczce krzaczek pomidora. Jesteśmy dla niego rozrywką podczas trwającej 48 godzin służby. No ale na nas już czas. Po uzupełnieniu zapasów wody w położonej kilkaset metrów dalej bazie wojskowej ruszamy na płaską początkowo pustynię. Jak określić jej kolor? To bardzo jasny, prawie biały odcień żółci. Kobiety pewnie podpowiedziałyby, że to ecru, lecz nie tam było troszkę więcej żółtego. Do tego aż po horyzont wszystko upstrzone było skamieniałymi (chyba) kaktusami w kolorze pieprzu z solą. Po stosunkowo krótkim, płaskim odcinku nastąpił przejazd przez niewysokie lecz bardzo strome wzniesienia. Droga wyróżniała się na tle niebieskawego skalnego rumoszu. Co chwilę  mijaliśmy poustawiane z kamieni piramidki. Kamienie pomalowane były na czarny i biały kolor. Po kilkugodzinnej, wykańczającej jeździe dotarliśmy do asfaltu! Dochodził do betonowego mostka, pod którym płynęło nieco wody. Na nocleg skręciliśmy nad ocean. Piaszczysty skrawek plaży a przed nim opuszczona o tej porze roku letniskowa wieś. Domy w różnym stadium budowy stawiano byle jak. Cementowe pustaki, które chyba nie widziały stołów wibracyjnych, dziurawe, krzywe ściany, bylejakość. Osadę zamieszkuje jedyna rodzina. Około trzydziestoletni mężczyzna, troszkę młodsza, będąca w zaawansowanej ciąży żona i ich trzyletni syn. Prowadzą sklepik i niewielki bar. Przygotowują dla nas na kolację rybki z grilla, ryż, sałatkę warzywną. Wszystko pięknie podane. Aż chce się jeść. Ci ludzie nie robią chyba tego dla pieniędzy. Porcja kosztowała nas mniej więcej po dwa euro.

Dzień zaczynam od spaceru po plaży. Skały wzdłuż plaży poprzetykane są kolorowymi srebrzysto-białymi żyłkami dalej króluje brąz z odcieniem czerwieni. Popękane skały raz za razem przyjmują uderzenia fal. Płaty spienionej morskiej piany spływają po skałach. Po śniadaniu startujemy. Początkowo droga pnie się bardzo ostro w górę. Później jedziemy przez żółtawy płaskowyż.  zaczynają się plantacje opuncji. Na zielonych, mięsistych liściach dorastają pomarańczowe owoce. Po niecałych dwóch godzinach jazdy docieramy do nadmorskiego miasta Sidi Ifni należało kiedyś do Hiszpanów. Wszędzie napotykamy na iberyjskie ślady: ludzie, budowle, nazwy ulic. Czekamy w barze na sałatkę. Marokański kwadrans. Zabrakło jakiegoś produktu więc ktoś musiał iść go dokupić. Po blisko półgodzinnym oczekiwaniu otrzymuję pięknie ułożone warzywa; Pomidory, papryka, ziemniaki, ryż cukinia, oliwki i pomarańcze. Wszystko posypane czerwoną cebulę, oprószone kuminem. Z miasteczka jedziemy jeszcze tylko parę kilometrów. Droga odgałęzia się nad ocean. Na klifie letniskowe osiedle w budowie. Domy w arabskie ornamenty, proste uliczki a wszystko otoczone murem. Nasza droga prowadzi na plażę. Tam przykleiło się do skały kilkanaście czerwonawych hotelików. W oddali widać olbrzymie bramy wydrążone w skałach przez miliony uderzeń wody. Wielkie skalne wrota budzą respekt i zachwyt, a  im niżej było słońce tym bardziej przypominały swym kolorem sproszkowaną paprykę chilli. Śpimy w jednym z hotelików na plaży.

Rano ruszamy na długi etap. Mijamy białe domy z niebieskimi dachami. To Mirhleft. Miastu towarzyszy zapach przetwarzanych tu ryb. Dalej docieramy do Aglou Plage, nadmorskiego kurortu, w którym jemy obiad na tarasie zawieszonym nad złocistą plażą. Za miastem szosa prowadzi do Tiznitu lecz my skręcamy w lewo, w boczną mniej ruchliwą drogę prowadzącą wśród zielonych-szarych, ciągnących się kilometrami okrągłych krzaków. Mijamy rzadko rozrzucone wsie. Po paru godzinach stajemy na skraju płaskowyżu. Gdzieś w dolinie jaśnieje soczysto zielona plama zieleni. Zjeżdżamy do oazy. Bujna roślinność i ten od dawna nie widziany kolor to miła odmiana dla oczu. Przecinamy rzeki, rzeczki, kanały. Nieznane bliżej rośliny tworzą tunele. Asfalt wije się wśród nich. Roślinność gwałtownie ustępuje miejsca budynkom. Niewielki drogowskaz kieruje nas do Agadiru. Na wzgórzu nad budynkiem powiewa marokańska flaga. Pod nią na murze po arabsku, berberyjsku i francusku wykaligrafowano napis: Commune Massa. Nie mamy mapy więc nic nam to nie mówi. Teraz to nic nieznacząca nazwa dopiero po zjeździe ze wzniesienia orientujemy się w położeniu. Przed nami ruchliwa droga. Marokańska „jedynka” .  Do Agadiru pozostało nam jeszcze wiele, wiele kilometrów. Przy zachodzącym słońcu mijamy kolejne niewielkie, przydrożne miasteczka, targi, stacje benzynowe. Na jednej z nich zakładamy oświetlenie. Blask lampek sprawia, że jesteśmy widoczni dla innych kierowców. Z tyłu pomagają nam spore odblaski. Czasami mrok przecina ledwie widoczny miejscowy rowerzysta. Wreszcie docieramy do rzęsiście oświetlonego Agadiru. Jedziemy szerokimi alejami. Trafiamy nawet na dość szeroką drogę rowerową. Wszędzie dużo policji. Podobno król nocuje dziś w jednym z wielu pałaców będących w jego posiadaniu. Docieramy do nadmorskiego bulwaru. Nawet w nocnym świetle nie przypomina on poznanej do tej pory Afryki. To raczej jedno z miast Lazurowego Wybrzeża. Bardziej Hiszpańskie niż Francuskie. Mijamy hotele, restauracje, kolejki do nocnych klubów. Wreszcie przez port uciekamy w noc. Dziwne, droga wysadzana jest drzewami. Jedziemy jeszcze kilkanaście kilometrów za miasto by w końcu paść gdzieś na plaży. Obok nas usypiają zmęczone rowery.

Po trzech godzinach snu budzi mnie słońce. Rozglądam się wokoło. Ten skrawek plaży to istne wysypisko śmieci. Miejsce pomiędzy dwiema plażami wyposażonymi w parasole, leżaki. Fragment ziemi niczyjej, na który można bezkarnie zgarnąć sterty śmieci tych wyprodukowanych przez turystów i tych wywiezionych z pobliskiego miasteczka. Wokół nas kilka bezpańskich lecz dobrze odkarmionych na śmieciach psów. Każdy pilnuje swojego rewiru warcząc na pozostałe. Nad nami zaparkowały dwa kampery. Na dachach deski. Tu zaczyna się raj dla surferów z całego chyba świata. W miasteczku (ponownie o ceglastym kolorze) zganiamy resztki snu miętową herbatą. Uzupełniamy zapasy a w budce, w której jadają tubylcy zjadamy smażone w głębokim tłuszczu przez miejscowego mistrza kuchni kalmary. Do nich tradycyjna już marokańska sałatka z pomidorów, cukini, cebuli i oliwek skropiona oliwą i cytryną. Ruszamy leniwie dalej. Asfalt prowadzi wzdłuż wybrzeża. Co chwilę z za skał wyłania się lazurowy, spokojny dziś ocean. Fale rozpływają się na złotych plażach. Na jednej z nich zatrzymujemy się. Zanurzamy w ciepłej,lekko przesolonej wodzie. Pełen relaks. Po kilku kilometrach droga skręca w prawo. Wyjeżdżamy na nieosłoniętą równinę. Wieje. Przed nami bieleje latarnia morska. Z wysokości kilkudziesięciu metrów nasz wzrok omiata spory kawałek oceanu. Zasięg światła jest widoczny z 36 kilometrów.  Kilka kilometrów dalej lądujemy ponownie na plaży tuż nieopodal niewielkiego miasteczka. Czas na sen.

Dzieli nas od niego wielka plantacja. Olbrzymie zielone liście przypominają mi coś doskonale mi znanego. No właśnie, tylko co? Nareszcie dostrzegam zawieszoną tuż u nasady liści wielką kiść bananów. W miasteczku, na miejscowym targu to one dominują. Obok nich leżą na straganach granaty i pomarańcze. Wybieram te pierwsze. Owoc po rozcięciu zawiera świeżutkie czerwone nasionka pełne wspaniałego troszkę cierpkiego soku. Smakują o wiele lepiej niż te znane z marketowych półek. Za miastem spory podjazd droga stale podnosi się. Na niewielkiej przełęczy policjanci ustawili posterunek. Kontrolują prawie wszystkie samochody. Piasek tworzy na asfalcie niewielkie wydmy. Gdzieś na granicy prowincji, a może tuż za nią skręcamy nad ocean. Przez półpustynny obszar docieramy na skraj klifu. Przed nami 230 metrowa przepaść. Stąd widać fale lecz ich nie słychać. Dalej droga prowadzi skrajem przepaści co chwile ujawniając kolejne zatoki i zatoczki. Ciemna woda na płyciznach zielenieje. Przynajmniej tak to wygląda z tej wysokości. Po prawej stronie mijamy zagajniki drzew arganowych. Z ich orzechów wyrabia się najmodniejszy obecnie na świecie olej. W dwóch rodzajach:  kosmetycznej i kulinarnej. Z dala w jednej z zatoczek bieleją budynki. To jeszcze kilkanaście kilometrów stąd. Zaczynamy powolny zjazd nad ocean. Zachód słońca spotkał nas gdy pokonywaliśmy podmokłą, piaszczystą równinę . Jeden z ouet-ów, który tu, gdy płynie woda z gór przypomina lejkowate ujście rzeki. Przed bielejącymi w mroku domami stoją rybackie łodzie.

Żona Jasmina wyjechała do rodziny w sąsiedniej wsi. Cały dom jest do naszej dyspozycji. Jasmin jest religijny. Nie przeszkadzamy mu w porannej modlitwie. Schodzimy na dół gdy modlitwa ustanie. Dom jest duży lecz zaniedbany. Wszędzie dużo wciskającego się wszelkimi możliwymi szczelinami piachu. Zresztą, tu okna są raczej mało używane. Wystarczą zamknięte na dzień okiennice. Osiedle szeregowych domków wybudowano w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku dla rybaków. Czasami ci z zasobniejszymi portfelami dokupywali sąsiednie segmenty i tym sposobem ojciec naszego gospodarza stał się posiadaczem dwóch segmentów. Sam Jasmin żyje raczej z przyjmowania surferów a nie z rybołówstwa. Jak w całym Maroku przed domami piętrzą się sterty niesprzątanych śmieci. Niebieskie łodzie stoją karnie w dwóch rzędach po obu stronach piaszczystej drogi. Po śniadaniu, ruszamy w górę. Do pokonania mamy ostatni odcinek drogi. Nie mam ochoty na jazdę bezdrożami. Wybieram asfalt. Dzięki temu już po dwóch godzinach jazdy mogę się napić kawy z eksressu, zimnej  coli, zjeść kolejnego wielkiego granata. Co dałem w zamian? Musiałem się wdrapać na kolejną niewielką, liczącą 440 metrów przełęcz. Ponownie zbliżam się do plaży. W oddali widać pierwsze budynki Sidi Kaouki. Ta położona nad samym brzegiem oceanu miejscowość to mekka dla kitesurferów i surferów a liczne szkoły pozwalają nauczyć się jazdy na desce. To już ostatnie kilometry. Jeszcze tylko dwa czy trzy podjazdy po otoczonej piaskiem szosie i ponowne spotkanie z główną drogą prowadzącą do Essaouiry. I tradycyjnie już przed miastem czuję i widzę wysypiska śmieci. I co dziwne są one położone tuż pod oknami luksusowych przedmieść. O zachodzie słońca dojeżdżam do jednej z bram prowadzących do Medyny.

O świcie wychodzę na dach naszego pensjonatu. Lekka mgła potęguje refleksy budzącego się słońca. Nad dachami górują minarety meczetów, kominy, balustrady balkonów a wszystko to spowite w pomarańczowym blasku. Z drugiej strony fale oceanu rozbijają się o skały. Nad nimi blanki murów obronnych. Idziemy na spacer. W jednym z zaułków trafiamy na miejscowe garkuchnie. Tu jem najsmaczniejszą zupę krem z soczewicy (ciecierzycy?). Odwiedzamy sklepiki, rzemieślnicze zakładziki produkujące z drewna rozmaite pamiątki.Im dalej od głównych uliczek tym serdeczniej i ciekawiej. Docieramy też do rybackiego portu zdominowanego niewielkimi łodziami. Motorowe riksze czekają na powrót rybaków z nocnego połowu. Czas na nas. Bus, który ma nas zawieść do Casablanki już czeka. Pakujemy się i przez Marrakesz (tym razem przejeżdżamy przez o wiele ciekawsze dzielnice niż na starcie) jedziemy na lotnisko. Parę minut po północy biało-niebieski Airbus Lufthansy wzbija się w powietrze. Kolorowe światełka miasta powoli znikają w ciemności.

Do niedawna nie myślałem o eksploracji Afryki. Wolałem Rosję, północną Skandynawię czy też Włochy z uwagi na masę przyjaciół mieszkających w okolicach Bergamo.  Do wyjazdu namówił mnie Jacek z  krakowskiego united-cyclist.com. Znajdziecie ich stronkę na facebooku. Może chcecie spróbować? Ja jeszcze tam wrócę. Kiedy? Nie wiem.  Ale na pewno o tym przeczytacie.

 

 

 

13.09.2021

Meandry rzeki Meon

Do rzeki Meon, którą ja osobiście objechałem wielokrotnie,  zabraliśmy się od środkowego odcinka. Tym razem w  odstępie siedmiodniowym, "zaliczyliśmy" odcinek dolny i wreszcie w sobotę (11.9) górny. O środkowym pisałem już natomiast o pozostałych dwóch jeszcze nie. Już śpieszę nadrobić ...

Pogoda sprzyja odważnym, no bo jak inaczej nazwać fakt, że po starcie przez pierwsze pół godziny lało, by już na wyjeździe z Havant pojawiło się słońce. Ale od początku, wycieczka, przynajmniej dla mnie zaczęła się dzień wcześniej, w sobotę. Ja ...

Czwartek, 8:35 am. Ruszamy. Początkowe we dwóch. Kierunek? The Hard. Tam umówiliśmy się z Kacprem. Kacper przypływa do Old Portsmouth promem z Gosport. We trzech ruszamy ulicami miasta w stronę zatoki Solent. Szczerze mówiąc liczyłem, że w porcie, z którego ...