19.07.2013

UECT/AIT2013… czyli ponownie na szwajcarskiej ziemi. Część I – w drodze.

O mało co do tego wyjazdu mogło nie dojść. Przynajmniej w takim składzie i „na bogato”, z dużym namiotem, altaną, lodówką. Wszystko zależało od stanu zdrowia Marianki, która od pewnego czasu, co dwa dni podłączana jest do systemu rurek i pomp służących do dializ. Gdyby czuła się gorzej niż teraz, prawdopodobnie Kalinka (moja kochana) zostałaby w domu a ja pakując na rower, lekki namiocik, najpotrzebniejsze rzeczy, ruszyłbym w kierunku jeziora Nochatel i łańcucha Jury prawdopodobnie przez Niemcy, może Austrię doliną Dunaju.

Marianka na szczęście czuje się dobrze więc możemy do samochodu dokooptować jeszcze dwie osoby, Agnieszkę i Maćka (twórców tej strony), zawiesić na haku bagażową przyczepę i ruszyć niby normalną drogą w kierunku Wrocławia. Nastąpiło to przed wieczorem, czwartego lipca br. Czy były po drodze przygody? No pewnie. Nasz stary, poczciwy „Waldek” służy nam dzielnie od sześciu lat. A ponieważ nie kupiłem go jako „sztuka nówka” tylko jako auto po przejściach mające wtedy dziesięć lat i cholera wie jaki przebieg (wiem ile przejechałem nim ja) to za dwa lata całkowicie legalnie będę mógł się z nim napić wódki.

Cóż więc się stało? Jeszcze w Łodzi lodówka rozładowała akumulator i nie obyło się od odpalenia na kablach, a gdzieś w okolicach Sokolnik, czyli już na „ósemce” trzeci tłumik oddzielił się całkowicie od drugiego i tubalny ryk wydechu towarzyszył nam aż do podwrocławskiego Mirkowa. Tu na szczęście mieszka moja rodzina, kuzynka Ewa i kuzyn Irek, który potrafi lodówkę przerobić na samochód i odwrotnie. Gdy pozostała trójka biesiaduje z Ewą, Jurkiem i ich dziećmi, ja towarzyszę naszemu autku podgrzewanym od spodu „ogniami piekielnymi”

Musiałem się zdrzemnąć. Wystarczyło zamknąć oczy. Gdy tylko wypoczęły ruszyliśmy w dalszą drogę, w kierunku niemieckiej granicy. Wrocławską obwodnicą i najnormalniejszą w świecie autostradą. Nie licząc tankowania („Waldek” z przyczepą ma zwiększony apetyt na gaz) na pierwszy większy postój stanęliśmy gdzieś między Chemnitz a Hof-em. Krótka drzemka, kanapki przygotowane przed wyjazdem, kawka z termosu i jedziemy dalej.

Następny postój to Sinseim. Tuż przy autostradzie znajduje się opisywane już wcześniej (i w książce i na blogu) muzeum lotnictwa i motoryzacji. Jest to jedyne o ile wiem miejsce na świecie, gdzie tuż obok siebie stoją ponaddźwiękowe samoloty pasażerskie: rosyjski TU- 144 i brytyjsko-francuski Concorde.

Powoli Agnieszka z Maćkiem poszukują na naszym papierowym atlasie (coroczna jazda po niemieckich autostradach sprawia, że używam GPS -u najbardziej naturalnego, pamięci) miniaturowej ikonki namiociku. Jeszcze przed wyjazdem postanowiliśmy, że jedziemy całkowicie na luzie z noclegiem gdzieś po przejechaniu dziewięciuset kilometrów. Na „piątce” w okolicach Karlsruhe stajemy na blisko dwie godziny w gigantycznym korku. Piątek _ weekend-u początek. Wszystkie parkingi okupowane są przez kierowców ciężarówek. My w końcu zaczynamy powoli ale skutecznie jechać na południe.

Wreszcie jest. Zjazd do miejscowości Achern. Niedaleko autostrady, tuż przy Auto Hof-e wjeżdżamy pod szlaban z napisem: Camping am Achernsee. Faktycznie, niedaleko miejsca gdzie rozłożyliśmy nasze namiociki (wzięliśmy ze sobą moją niewielką Islandię właśnie po to, by rozstawić ją na jedną noc) rozpościera się jezioro.

DSC09571

Rano, po śniadaniu (a w moim przypadku obowiązkowym espresso) wyruszamy dalej. Wczorajszy olbrzymi ruch na autostradzie wyparował. Czasem jedzie jakiś kamper, ktoś holuje campingową przyczepę, przemykają wstydliwie tiry przewożące żywność. Lewym pasem mkną porsche, sportowe mercedesy, bmw. Pojawia się coraz więcej aut na szwajcarskich numerach. Zbliżamy się do Bazylei. Na granicy po raz pierwszy od wielu, wielu lat szwajcarski pogranicznik (pomimo, że państwo jest od ubiegłego chyba roku w stefie Schengen) zatrzymuje nas i pyta, co wieziemy na przyczepie. Rowery!

Teren tuż za miastem powoli, niestrudzenie wznosi się. Przebijamy się licznymi tunelami przez pasmo górskie. O dziwo, udaje się nam po drodze zatankować gaz. Jedziemy na zachód. Droga szybkiego ruchu w kierunku Biel, Nochatel i Yverdon les Bains nie jest specjalnie przepełniona. Tuż przed czternastą z autostrady dostrzegam na skraju jeziora charakterystyczny rząd topoli. Dokładnie ten sam widok miałem siedem lat temu. Ośrodek sportowy i w tym roku jest główną bazą zlotu. Już w mieście służby porządkowe kierują nas na parking. Idziemy pieszo po zlotowe „wyprawki”. Na skraju jezdni kolumna kamperów, przyczep i samochodów z obowiązkowymi rowerami na dachach, „plecach” czy też we wnętrzach aut w ślimaczym tempie posuwa się w kierunku głównej bramy. My mamy bazę parę kilometrów dalej. W Yvonand.

Po raz pierwszy chyba ucieszyłem się, gdy dostałem od organizatorów imprezy mail z informacją, że nie ma miejsca na zlotowym campingu. Przypomniała mi się sytuacja z 2006 roku. Wielkie, pozbawione grama cienia pole króciutko przystrzyżonej trawy i niesamowity upał od samego rana do późnego wieczora. Dlatego też znalazłem camping w najbliższym miasteczku. Na zdjęciach widoczny był las i własna plaża. Cena bardzo zbliżona do tej w Y-l-B. Między Yvonand a Yverdon tuż obok szosy jest droga rowerowa. Idealna na „rozjechanie się” przed wjazdem w góry lub po zjeździe z nich. Przed wieczorem na stanowisku numer 29 stanął nasz wielki namiot, wiata, maleńki namiocik Agi i Maćka. Doprowadzono nam prąd do namiotu (miałem własną szwajcarską wtyczkę). Nasz dom na najbliższy tydzień był gotowy!

DSC09583

O moich poprzednich przygodach w Szwajcarii możecie przeczytać w książce „Fondue między ziemią a niebem”. Jest do nabycia na stronie. Wystarczy kliknąć w „sklepik rowerologii”.

13.09.2021

Meandry rzeki Meon

Do rzeki Meon, którą ja osobiście objechałem wielokrotnie,  zabraliśmy się od środkowego odcinka. Tym razem w  odstępie siedmiodniowym, "zaliczyliśmy" odcinek dolny i wreszcie w sobotę (11.9) górny. O środkowym pisałem już natomiast o pozostałych dwóch jeszcze nie. Już śpieszę nadrobić ...

Pogoda sprzyja odważnym, no bo jak inaczej nazwać fakt, że po starcie przez pierwsze pół godziny lało, by już na wyjeździe z Havant pojawiło się słońce. Ale od początku, wycieczka, przynajmniej dla mnie zaczęła się dzień wcześniej, w sobotę. Ja ...

Czwartek, 8:35 am. Ruszamy. Początkowe we dwóch. Kierunek? The Hard. Tam umówiliśmy się z Kacprem. Kacper przypływa do Old Portsmouth promem z Gosport. We trzech ruszamy ulicami miasta w stronę zatoki Solent. Szczerze mówiąc liczyłem, że w porcie, z którego ...