18.07.2014

Nasze portugalskie wakacje

Jeszcze w styczniu zapisałem nas i opłaciłem tegoroczny, portugalski zlot w Murtosie, a właściwie w Torreira na półwyspie, który troszkę przypomina nasz Hel. Nie chcieliśmy za naszym starym wysłużonym już „Waldkiem” ciągnąc przez pół Europy przyczepy a zdjęcia campingu obiecywały piaszczyste, nieosłonięte  drzewami od słońca pole. Więc co, może by coś wynająć do mieszkania? Całkiem przez przypadek trafiam na portal air bnb. Oglądamy oferty i po trzecim „strzale” trafiamy na mieszkanie Pauli w niedalekim Funadouro, miasteczku położonym u nasady półwyspu. Jeżeli porównamy jego położenie do Mierzei Helskiej, to my mieszkamy we Władysławowie a baza zlotu jest w Jastarni. Różnica jest taka, że portugalski półwysep ma 32 kilometry i ciągnie się z północy na południe.

Kierunek? Porto!

  Paula prosiła nas, byśmy byli w sobotę przed południem (była zaproszona na wesele). Ruszyliśmy więc z Łodzi w środowe popołudnie, w czwórkę: Asia, Kalinka, Andrzej i ja. Trzy pierwsze osoby nie brały rowerków więc moja szosóweczka, po zdjęciu kół zmieściła się w bagażniku nad bagażami. Wrocław, Drezno, nad ranem Hof, Norymberga, w południe Freiburg, Mulhouse. Śpimy w niewielkim hoteliku gdzieś 200 kilometrów od Bordeaux. Rano dalszy ciąg maratonu: San Sebastian, Burgos, Salamanca. Wcześnie. Sms do Pauli: Czy jest możliwe przyjechać jeszcze dziś? O 21.00 nawigacja w aucie pokazuje czarno – białą szachownicę na fladze. Jesteśmy na miejscu. Tuż za nami podjeżdża czarne megane. Znajoma ze zdjęcia twarz. Paula? Yes! Jedziemy z drugiej strony budynku do stromego zjazdu podziemnego garażu. Dwie sypialnie, salon, kuchnia, łazienka. Coś około 70 metrów. To nasze mieszkanie na najbliższy tydzień za sto parę euro od osoby. Jak na campingu.

1024x768_bestfit (16)

Funadouro

Rano, „paląc gumę” wystawiam samochód z garażu, składam rowerek i ruszam w poszukiwaniu naszego zlotowego namiotu – bazy. Okolica płaska jak stół. Ulicą wysadzaną palmami docieram do ronda, na którym wczoraj widziałem drogowskaz „Murtosa”. Nasze Władysławowo od strony zatoki ma niski stan wody lecz nic nie dorówna tutejszym pływom. Zatoka jest niemal pusta a jachtowy port ma pogłębiony basen bowiem w przeciwnym wypadku „zaparkowane” tu jachty leżałyby na burtach, co w ich przypadku wyglądałoby niechlujnie. Po drodze co kilkadziesiąt metrów wystają z błota przystanie rybackich łodzi. Dopiero po paru kilometrach błoto ustępuje wodzie. Wspinam się na wygięty w koci grzbiet most. To jedyne wzniesienie w okolicy.

Przyznam się szczerze, że nie sprawdzałem wcześniej gdzie jest zlotowa baza. Murtosa to Murtosa. Docieram do miasteczka, mijam ronda: pierwsze, drugie, trzecie.Jadę dalej aż po prawie trzydziestu kilometrach zatrzymuję się na przedmieściach Estarreja. W oddali widzę górkę – podjazd pod kolejowy wiadukt. Zawracam. Tą samą drogą jadę ponownie do Murtosy. I wreszcie na jednym z rond widzę białe, wyraźne strzałki kierujące na zlot. Jak to się stało, że wcześniej ich nie zauważyłem? Wracam mostem na półwysep gdzie strzałki prowadzą mnie do Torreira. Poznaję hotel, który wcześniej, jeszcze przed Paulą rozważaliśmy jako miejsce naszej „bazy” i wreszcie na kolejnym rondzie skręcam w uliczkę przedzielona tymczasową bramą. X SEMAINA EUROPEIA DE CICLOTURISMO MURTOSA – PORTUGAL 6A 12 JULHO 2014 głosi napis na bramie. Ola! Odbieram dwie teczki zlotowej wyprawki – dla nas i dla Sokołów czyli Aśki i Andrzeja i… nie potrafię odmówić sobie kolejnego t-shirtu do kolekcji. Wracam do naszej bazy.

Czas na plażowanie. Od domu do wydmy mamy jakieś 150 – 200 metrów, za nią ocean bijący falami o kamienie osłaniające zatoczkę. Teoretycznie nie ma słońca ale to coś, co praży przez chmury aż smaży moja łysą czaszkę. Troszkę leżymy na rozgrzanym piasku, troszkę spacerujemy po oceanicznym bulwarze, troszkę chodzimy po głównej ulicy – deptaku, którą jako łodzianie przechrzciliśmy na „Piotrkowską”. I tak leniwie mija nam sobota kończąc się w nabrzeżnych knajpkach.

1024x768_bestfit (26)

Wąż Nokii na otwarcie.

Nie gram w gry zainstalowane w telefonach, ale doskonale pamiętam „Snake”, w którego namiętnie grywali wszyscy niemal  właściciele starych, kultowych modeli telefonu z przed wielu, wielu lat. Kto nie grał przypomnę: wąż rósł zżerając poszczególne elementy rozlokowane na ekranie. Czasem wprawnym graczom wąż zajmował niemal cały ekran. Tak wyglądają peletony kolarzy, którzy jadą na otwarcie zlotu. Osiemset, tysiąc a czasem nawet półtora tysiąca osób przejeżdża ulicami miasteczek, które czasami mają mniej więcej tylu samych, stałych mieszkańców. Tak było i teraz. Gdy prowadzący peleton radiowóz był już na moście, ostatni rowerzyści wyjeżdżali dopiero z Torreira.

Gdzieś, chyba w Murtosa nieśmiało zaczęły na nas spadać pierwsze krople deszczu. wielokolorowy wąż kolarzy zażółcił się przeciwdeszczowymi kurtkami. Na jednym z rond zaliczamy przymusowy postój. Tak jak czasem trzeba poczekać przed szlabanem na przejazd pociągu, tak teraz czekaliśmy na… kolejny peleton. Tym razem policjanci prowadzili zlot starych motocykli, motorowerów i skuterów. Nad szosą natychmiast pojawiła się niebieska chmurka pozostawiona przez armię dwusuwów, których część, gdy już ruszyliśmy z lekkością wyprzedzaliśmy.

Niebo przetarło się tuż przed dotarciem pod zlotowy namiot. Przemowy i wręczania  (część oficjalna) trwały wyjątkowo krótko. Może powodem był zapach pieczystego przygotowanego na rozpoczęcie zlotu? Kalinka i ja, trawożercy, odstępujemy swoje porcje Asi i Andrzejowi. Ale wina i tutejszego piwa nie odmawiam.

A co było potem? Potem wróciliśmy do naszego Funadouro. Plaża , drobne zakupy, miejscowe knajpki. Fajnie jest!

1024x768_bestfit (22)

 Rota da Ria

Poniedziałek. Tak właściwie pierwszy dzień jazdy. Pokonuję swój stały, 9-cio kilometrowy odcinek do mostu, „hopka” pod postacią mostu i już jestem na kolejnym półwyspie, na którym leży Murtosa i wiele innych miasteczek. Jadę brzegiem do portu vis-a-vis Torreira. Teren nadal płaski jak naleśnik. Tak jest aż do widocznych gdzieś w oddali gór. Jakże to odmienny krajobraz od tego, który pamiętam z Sesimbry (opowiadanie o zlocie w Sesimbrze  znajdziecie w mojej książce „Fondue między ziemią a niebem”). Asfalt kończy się, zastępuje go dobrze ubita gliniasta nawierzchnia. Droga wije się wzdłuż kanału aż do portu w Ribeira de Pardelhas (na zdjęciu). Kanał kończy się portem z rybackimi łodziami, dalej, drugą stroną wodnego toru jedziemy do następnej miejscowości.

Czasami, gdy teren jest podmokły, szlak prowadzi drewnianymi pomostami rozwieszonymi nad bagnami. Na suchy ląd wyjeżdżamy tuż przed Veiros. Trasa dzieli się tu na długą , czerwoną i średnią, niebieską. O najkrótszych zielonych nie wspominam. Są dla mnie za krótkie. Po drodze zwiedzamy jeszcze kilka portów położonych w głębi zatoki, do których pozwalają łodziom wpłynąć liczne kanały. Na końcu trafiam na port jachtowy w „naszym” Furadouro, do którego dojechałem od drugiej strony „wielkiej wody”. Jeszcze tylko prosta aleja wysadzana palmami i już słyszę szum oceanu znak, że jestem w domu.

1024x768_bestfit (35)

Po obiadku wsiadamy w czwórkę do auta i jedziemy do Aveiro. To podzielone rzeką miasto nazywane jest portugalską Wenecją. Może nieco na wyrost bowiem są tu tylko trzy kanały ale nie można powiedzieć, że nie posiadają one swego uroku. Główny kanał dzieli stare miasto na pół na tę bardziej snobistyczną, mieszczańską i bardziej plebejską – rybacką. Która jest ładniejsza? Nie powiem bo to tak jakby mnie zapytać czy wolę ser czy wino. Jedno i drugie  i tak samo jest z tym miastem. Włóczymy się po nim kilka godzin, odkrywamy zaułki, mostki, coraz ciekawsze azulejos (portugalskie płytki, którymi wykładane są domy, kościoły, wewnątrz dworców,  kościołów tworzy się z nich obrazy), dzielnice w których czas stanął w miejscu i te nowoczesne. Zmęczeni i nieco głodni lądujemy w cudownej cukierni, gdzie raczymy się wspaniałymi ciastkami i najlepszą na świecie kawą. Bo ja już od dawna portugalską kawę stawiam nad włoską.

DSC01833 (1024x254)

Z Aveiro jedziemy do zlotowej bazy. Tu dziś pod namiotem mamy koncert fado. Fado powstało w biednych portowych dzielnicach portugalskich miast. Niektórzy nazywają ten gatunek portugalskim bluesem. Jedno jest pewne, tego gatunku muzyki można posłuchać tylko w Portugalii.

20140707_222548 (1024x576)

Rota da Montana

Wtorek. Kończymy z płaskimi etapami. Dzisiejszy dzień to góry i to te najwyższe w tym tygodniu. Od Ovar teren powoli podnosi się nieznacznie. Komputer wskazuje 4-6%. Pogoda wręcz wymarzona, nie za ciepło, pochmurno. Mijam poszczególne grupki Francuzów, Portugalczyków, Belgów. Mijają mnie podobne grupki. W miasteczku, którego nazwy nie pamiętam wspinamy się do położonego na szczycie wzniesienia parku z kościołem i sanktuarium. Robię kilka fotek na położone poniżej miasto. Zjeżdżam bardzo stromą uliczką do brukowanej szosy. Na dole dwie usytuowane w przeciwnych kierunkach strzałki – niebieska i czerwona. Jest bardzo wcześnie wybieram więc tę czerwoną, kierującą na długą trasę.  Zaczyna się długi, ponad dziewięciokilometrowy podjazd.

Zaczyna padać lekki deszczyk. Wspinaczka wydaje się nie mieć końca. Komputer maksymalnie pokazał 12,8%. Na szczycie jest jeszcze pionowy niemal podjazd do Santuario Nossa Sra. da Saude. Z grupy, z którą podjechałem nikt nie kwapi się pojechać te dodatkowe dwa kilometry natomiast większość okupuje miejscowy sklepik. Espresso! Zrobiło się chłodno. Był podjazd, będzie i zjazd. Wkładam pod koszulkę mapę. Nie będzie tak wiało. Okazało się jednak, że strzałki po może dwóch kilometrach kierują nas z głównej szosy w boczna drogę. To było około dwudziestu kilometrów tępych podjazdów i zjazdów po drodze o marnej jakości gdzie po wjeździe nie można było się rozpędzić bez obawy uszkodzenia kół. Pamiętajcie, że większość rowerów na zachód od Odry to typowe szosówki raczej nieprzystosowane do jazdy w takim terenie. Co chwila ktoś na poboczu zmieniał gumę. A sama trasa? Znacie Bieszczady? Zakładam, że znacie, no to wyobraźcie sobie, że zamiast świerków macie wzniesienia obsadzone bambusami a dachy mijanych miejscowości mają jednakowy kolor zamiast naszej pstrokacizny. Aha, nigdzie nie szpecą widoków reklamy.

Jedziemy czasami drogami gruntowymi i na jednym z takich podjazdów Garmin zanotował 17,5%. Sporo. Wymiękczające podjazdy trwały do Ribeira de Fraguas. Po ostatnim podjeździe ukazał się widok na dolinę, ocean i… wodopój pod postacią miejscowego baru. Jaki to świetny patent małe piwo. Od pewnego czasu jedziemy w trójkę. Dwóch „karbonowych” Francuzów i ja. Teraz na zjeździe również pędzimy w tercecie. Parę miejskich podjazdów w Estarreja to pryszcz przy dzisiejszym dniu. Dalej płasko, że aż boli. Uformowały się kilkunastoosobowe peletony, które co rusz jadą w granicach 35 – 38 kilometrów na godzinę. Niestety mam pewne problemy z przerzutką. Na białych liniach z „budzikami” zaczyna żyć własnym życiem. Na szczęście w oddali widzę most. Grupy skręcają w lewo – ja w prawo do naszego mieszkanka.

20140708_102732 (1024x576)

Od rana Asia z Andrzejem byli na wycieczce autokarowej w Fatimie. Kalinka zbierała muszle, opalała się. Gdy dojeżdżałem do domu była już w mieszkaniu. Zaparkowałem rower w przedpokoju i po kąpieli i małym „co nie co” poszliśmy na plażę. A wieczorem? Wieczorem po powrocie Sokołów poszliśmy na zachód słońca.

DSC01763 (1024x768)

Rota do Espumante e do Leitao

Środa. Piotrek, na jaką trasę się wybierasz? Na średnią kochanie! Skłamałem. Od początku szykowałem się na najdłuższy zlotowy trip. Z bazy do bazy 145 kilometrów plus mój dojazd – 166. Akurat. Jedziemy na południe. Po 30 kilometrach dołącza do mnie Belg z żoną (córką?). Poznaliśmy się na rozpoczęciu zlotu. W Ardenach codziennie przyjeżdżał na trasy z Dinant, miasta Monsieur Sax’a – twórcy saksofonu. Razem fotografujemy azulejos wokół XV- wiecznych okien zamieszczonych w fasadzie barokowego kościoła.

20140709_090941 (1024x576)

Później „była moc” i zostawiłem ich na podjeździe miasteczka o przypominającej mi nieco Włochy nazwie – Travasso. Na zakręcie trasy zatrzymałem się na śniadanie. Bar obsługiwała może dwunastoletnia dziewczynka. Okoliczni mieszkańcy przychodzą tu na śniadanie. Kawa, rogalik. Ona przeprasza mnie, że nie zna dobrze angielskiego, ja ją też. Za to samo. Wczorajsze „Bieszczady” dają się we znaki mojej przedniej gumie. Pompowałem w domu, teraz też muszę dać jej pięćdziesiąt pchnięć pompką. Po ostrej wspinaczce czas na zjazd nad jezioro. W cieniu parku Espinhel zmieniam dętkę. Trzyma.

Niedaleko stąd trasy rozwidlają się. Moja, czerwona skręca w lewo i staje się coraz bardziej górzysta. Z daleka widać na trasie punkt zaznaczony na mapie jako P4 – fabryka rowerów Orbita. To pierwsza, założona w 1971 roku portugalska „Fabrica de Bicicletas”. Zanim trafiliśmy do hali produkcyjnej – salon wystawowy. Montaż i produkcja. Od szosowego „karbonu” po rowerki dziecięce. Są i rowery dla miejskich wypożyczalni i zaopatrzone w wielkie sakwy rowery dla listonoszy z dodatkowymi kółkami dla zrównoważenia ciężaru. Treckingi, mtb, i ostre koła. Czego dusza zapragnie. Zafascynowała mnie produkcja koła. Sześciometrowa szyna cięta jest na dwumetrowe odcinki, zawijana w okrąg, łączona końcówkami jakimi w dzieciństwie łączyło się szyny kolejki, półautomatycznie zaplatana, i centrowana wielką maszyną, która jednocześnie zgniata i odpuszcza koło po to by stało się… kołem.

20140709_112329 (1024x576)

Jedziemy dalej, przez tereny przemysłowe jakiegoś większego miasta, na wieś uprawiającą głównie winorośl. Ulicami Anadia, śpiącego sjestą miasta spadam przez wiadukt do stóp dawnego dworca kolejowego a obecnie centrum obsługi turystów, punktu sprzedaży pamiątek i sali wystawowej lokalnych produktów. Na dawnym dworcowym podjeździe jest też bar. Piwa! Jak minąłem tor kolarski – nie wiem. To znaczy nie wiedziałem wtedy, teraz wiem, że trzeba było skręcić do centrum sportowego. Za gapowe sie płaci. W oddali widzę wściekle czerwone koszulki kolarskie. Doganiam. Na plecach napisy: Asturias, Gijon. Poznaję chłopaków, byliśmy u nich dwa lata temu. Jaki ten świat mały!

Jedziemy do portu. Mijamy nabrzeża, promy, statki, żaglowce aż wreszcie gdzieś w oddali za zakrętem hamujemy przy wielokolorowym tłumie rowerów i ludzi. Po półgodzinnym oczekiwaniu prom dobija do przystani. wziął tylko kolarzy. Samochody musiały poczekać na następny kurs. Po dwudziestu minutach od wypłynięcia jesteśmy w S. Jacinto – na naszym półwyspie. Na jego końcu. W tym przypadku ta miejscowość jest odpowiednikiem Helu. Wieje od morza prosto w twarz. Mam jeszcze do domku trzydzieści dwa kilometry.

20140709_164855 (1024x576)

Czy jestem zmęczony? Tak, i do tego ten cholerny wiatr. Ale w tym przypadku traktuję go jak upierdliwego trenera. Przecież niedługo zaczną się Włochy z ich podjazdami. Trening czyni mistrza. A po kąpieli i pretensjach (niewielkich) Kalinki, że zniknąłem na cały dzień poszliśmy na plażę.

DSC01752 (1024x768)

Obserwować jak opadające słońce walczy z księżycem. Oczywiście wiecie kto wygrał a kto przegrał. Ale rano sytuacja odwróci się na korzyść tego pierwszego.

DSC01743 (1024x1024)

Jak porto to w Porto

Czwartek. Jak dobrze pamiętam na czwartek nie było wyznaczonych tras. Była za to wycieczka do Porto. Jadą trzy autokary, dwa tradycyjne i nasz, troszeczkę mniejszy, wiozący polska grupę z klimatyzacją taka jak w naszym aucie, czyli żadną. Mamy za to Fatimę, która będzie na dzień dzisiejszy naszym opiekunem, przewodnikiem, guru. Której spodobał się nasz wierny towarzysz podróży, Miś Bronzing.

DSC01888 - Kopia (1024x768)

Na początek powiem wam, że Porto to nie miasto podzielone rzeką, lecz dwa miasta położone nad głębokim wąwozem: Porto na północy i Gaia na południu. Łączą je wysokie mosty przerzucone nad Rio Douro z najsłynniejszym i chyba najstarszym, kratownicowym, który może nieco kojarzyć się z… tak, tak! Jego twórcą jest nie kto inny jak Gustaw Eiffel. Górnym poziomem jeżdżą pociągi, dolnym samochody i ludzie.

DSC01979 (1024x768)

Wysiadamy niedaleko dworca kolejowego w Porto, w jednym z wyższych punktów miasta. Na początek Fatima prowadzi nas do hali dworcowej bogato zdobionej azulejos tworzącymi historię miasta. Następnie, katedra, muzeum diecezjalne, pionowe niemal uliczki starego miasta.

DSC01962 - Kopia (1024x768)

Raz idziemy głębokimi wąwozami ulic, raz na placykach, z tarasów widokowych obserwujemy dachy miasta. Powoli zbliżamy się do rzecznego bulwaru, skąd można popłynąć jedną z łodzi, statków, motorówek czy też wycieczkowców w górę rzeki. Tu można kupić wszelakiego rodzaju mniej lub bardziej przydatne pamiątki z miasta, z regionu, z Portugalii. Masa azulejos, glinianych, haftowanych, drewnianych kogutków, przewiewnych kapeluszy, torebek z napisem „I love Portugal”.

DSC01984 - Kopia (1024x768)

Czas wolny, niektórzy wpadają w wir zakupów – my nikniemy w chłodnym zaciszu uroczej knajpki gdzie za ladą krząta się potomkini podbitych przez Henryka Żeglarza lub innych jemu podobnych zdobywców, plemion indiańskich południowej Ameryki. Zbiórka. Idziemy dziełem twórcy paryskiej wieży na drugi brzeg, do Baia, gdzie ulokowały się liczne składy porto. W chłodzie Vasconcellos, pomiędzy ponad sześćset litrowymi beczkami dowiadujemy się, o regionie produkcji tego wina, o historii i o rzeczy najważniejszej: o tym, jak odróżnić zwykłego, marketowego sikacza za 4,5 euro od szlachetnego, co najmniej siedmioletniego trunku. O butelkach (i ich cenie) czterdziestoletniego  trunku i o najlepszym w ostatnim stuleciu roczniku porto – 2003. Na skwar ulicy wychodzę zaopatrzony w torbę z zapasem wina.

DSC02020 (1024x768)

Odrobina alkoholu spożytego podczas degustacji sprzyja apetytowi. Fatima prowadzi grupę ponownie do Porto, gdzie czeka na nas lunch w jednej z typowych tutejszych restauracji. Na szczęście w miarę wcześnie uprzedziliśmy ją, że nie jadamy mięsa i nasze porcje były w pełni wegetariańskie. A propos, przypomniała mi się historia z naszego Funadouro: poszliśmy któregoś wieczoru do pizzerii. Zamawiamy z Kalinka margherittę. Margheritta, to margheritta, wiadomo: pomidory, mozarella i bazylia. Kto by tam zaglądał do karty. Otóż tu dostaliśmy placek z szynką! Ile było wydłubywania jej z pod sera to wiemy tylko my. Po posiłku idziemy dalej zwiedzać.

DSC02064 (1024x768)

Niekończące się schody wyprowadzają nas do kolejnej dzielnicy miasta. Tu na jednym z placów umawiamy się o określonej godzinie. Ruszamy indywidualnie, czyli w naszym przypadku w duecie na podbój sklepów. I tak mija nam kolejna godzinka. Zbliżył się czas powrotu. Ponownie przekraczamy Douro i z nadbrzeżnego parkingu (chyba jedyne płaskie miejsce w tych miastach) ruszamy do domu. Ale wiecie co? My tu jeszcze wrócimy!

20140710_173944 - Kopia (1024x576)

Rota do Vinho do Porto

Piątek. Ostatni dzień jazdy. Tym razem ja mam krócej, trasa z Torreira przebiega 500 metrów od naszego domu prowadząc szosą równoległą do oceanu. Po drodze mijam wiele szerokich plaż o złocistym piasku. W okolicy Espinho na drodze rowerowej wyrasta nagle targ rybny.

20140711_092057 (1024x576)

Na straganach przeróżne ryby wyłowione sieciami o świcie prosto z oceanu. Sprzedawcy metodycznie sortują połów. Część ryb znajduje nabywców wśród miejscowej ludności, część kupują turyści. Większość jedzie dalej, być może do sklepów lub hurtowni w głębi lądu. Czasem zastanawiam się co to za żyjątka, np. te trzymane przez rybaka.20140711_092258 (1024x576)

Dosłownie sto metrów dalej na plażach wylegują się ludzie. Autokary co chwila zatrzymują się przy bulwarze i wypluwają ze swych klimatyzowanych wnętrzności dzieci. Młodsze i starsze. Szosa prowadzi obok chwilowo odsłoniętego, błotnistego estuarium rzeki Douro. To znak, że za chwile wjedziemy do Gaia. Zatrzymuję się na chwilę pod pierwszym (od strony oceanu) mostem. Gdzieś z wysoka dobiega szum aut.

20140711_102912 (576x1024)

Zaczynają się nadbrzeżne składy Porto. Byliśmy tu wczoraj. Na jednym ze skrzyżowań dostrzegam Fatimę. Jedziesz na wino? Nie? To tu jest trasa powrotna. Zaglądam na chwilę do przeszklonej cukierni. Mam ochotę na małe piwo i na tutejsze ciastka. Jak do tej pory jadałem je w knajpkach, kupowałem w piekarniach lecz te właśnie „wyszły” z pieca. Te babeczki z francuskiego ciasta nadziane budyniową (chyba) masą są re-we-la-cy-jne! Muszę poszukać przepisu.

20140711_105455 (1024x576)

Lekko posilony wracam do Fatimy, spoglądam w górę na ulicę… o k…! Przecież to pionowa ściana! Analizując podjazd już na spokojnie średnio było 16 a na odcinku 83 metrów aż 26%. Wyjeżdżam z miasta przeskakując mostami autostrady, pokonując normalne już wzniesienia, zbliżając się ponownie do oceanu. Na jednej z mijanych wcześniej plaż dostrzegam… swój samochód. Sam mówiłem Andrzejowi, że piec kilometrów od miasta są fajne plaże. Zatrzymuję się by wziąć klucze od domu i… pech! Druga już na zlocie guma. Wściekły pakuję rower do bagażnika. To już koniec jazdy. Jutro jedziemy do Polski. Jak to szybko minęło.

20140711_095639 (1024x576)

Kierunek? Łódź!

Ruszamy w sobotę. W piątkowy wieczór zrobiliśmy zakupy (czyt. buty), coś do jedzenia na drogę, pojechaliśmy do Torreira pożegnać znajomych (z niektórymi zobaczymy się dopiero za rok). Gdzieś po dziesiątej rano zostawiamy klucze na stole, zatrzaskujemy drzwi, dzwonimy do Pauli, że wszystko jest ok, ona życzy nam szczęśliwej podróży. Nie mamy parcia na jazdę na czas. Postanawiamy pojechać do Gijon, by być może zanocować na campingu, na którym dwa lata temu był zlot. Droga prowadzi nas przez pasmo Kordylierów Kantabryjskich, wśród wysokich szczytów, jezior i rzek. Co chwila znika w tunelach aż wreszcie z wysokości 1000 metrów zaczyna nagle opadać w kierunku oceanu. Mijamy znajomą wieżę uniwersytetu.

Niestety camping Deva jest zapchany po brzegi. Włóczymy się po bulwarze św. Wawrzyńca, plaży, ulicach miasta. Po dwóch godzinach zaczynamy poszukiwania noclegu. Dopiero szósty „strzał” jest trafiony. Mamy do dyspozycji bungalow z widokiem na góry.

DSC02110 (1024x768)

Rano (niedziela) jedziemy w kierunku Francji, Paryża. Tym razem myślę o przenocowaniu w La Ferte Saint – Aubin. Byliśmy tu na zlocie pięć czy sześć lat temu i w czasie inauguracyjnego przejazdu wypatrzyłem miejski camping. Wydawało mi się, że były tam domki. Domków nie było, były za to wygodne jurty i w nich postanowiliśmy przenocować by rano ruszyć do Orleanu.

DSC02117 (1024x768)

Zastanawiało nas dlaczego w poniedziałkowy poranek w mieście jest tak pusto. No tak, czternasty, Święto Narodowe, Chodzimy po niemal wyludnionym mieście, zwiedzamy katedrę, pomnik Joanny i myślami jesteśmy już w Paryżu.

DSC02128 (1024x768)

Udaje nam się zaparkować tuż przy Pałacu Inwalidów. Trwa pokaz sprzętu wojskowego, na który przyszły tłumy. Bulwarami idziemy w kierunku wieży. Niestety, trwają przygotowania do wieczornego spektaklu i teren dookoła dzieła pana Eiffel’a jest zamknięty. Łuk Triumfalny, Pola Elizejskie, ulica Georga V, na której przed sklepem Louis Vitton’a czeka karnie kolejka Japonek pragnących nabyć pierwszą lub kolejną torebkę. Hotel, pod którym rządek czarnych mercedesów czeka na podjęcie przez szofera kolejnego klienta z kontem o kilkunastu zerach po poprzedzającej je cyfrze, cyfrach? . Wracamy za Sekwanę. Tu ulice są bardziej swojskie, plebejskie wręcz. Chińskie, tajskie i włoskie sklepy, knajpy i hoteliki. Volkswagen czeka na nas wiernie przy krawężniku.

DSC02198 (768x1024)

W Belgii byliśmy odrobinę za późno. Po dwóch nieudanych próbach znalezienia noclegu postanawiamy ciągnąć nocą do Polski. Kończą się oświetlone belgijskie autostrady i nocą przemieszczamy się z zachodu na wschód Niemiec. Nad ranem na berlińskim ringu większość aut ubranych jest w narodowe barwy. No tak, mistrzowie świata. Około siódmej wita nas brudny, brzydki transparent „Żądamy pozostawienia przejścia granicznego w Świecku” czy coś w tym stylu.A po ch…? Około czternastej, po przejechaniu w sumie ponad 6,5 tysiąca kilometrów (plus ja rowerem 515) jesteśmy w domu. Teraz czas na wypoczynek po podróży bo już 22 lipca ruszam do Włoch.

20140713_143051 (1024x576)

To chyba koniec.

13.09.2021

Meandry rzeki Meon

Do rzeki Meon, którą ja osobiście objechałem wielokrotnie,  zabraliśmy się od środkowego odcinka. Tym razem w  odstępie siedmiodniowym, "zaliczyliśmy" odcinek dolny i wreszcie w sobotę (11.9) górny. O środkowym pisałem już natomiast o pozostałych dwóch jeszcze nie. Już śpieszę nadrobić ...

Pogoda sprzyja odważnym, no bo jak inaczej nazwać fakt, że po starcie przez pierwsze pół godziny lało, by już na wyjeździe z Havant pojawiło się słońce. Ale od początku, wycieczka, przynajmniej dla mnie zaczęła się dzień wcześniej, w sobotę. Ja ...

Czwartek, 8:35 am. Ruszamy. Początkowe we dwóch. Kierunek? The Hard. Tam umówiliśmy się z Kacprem. Kacper przypływa do Old Portsmouth promem z Gosport. We trzech ruszamy ulicami miasta w stronę zatoki Solent. Szczerze mówiąc liczyłem, że w porcie, z którego ...