12.08.2014

Italia: żołnierze i pielgrzymi

Do tej pory Italia najbardziej kojarzyła mi się z … zapachem! Tak, tak, z zapachem winorośli. Nie fig, oliwek, brzoskwiń czy pomidorów lecz właśnie winorośli. Dlaczego? Bo najczęściej wjeżdżam do niej (samochodem, rowerem) przez Alpy, często nocą i to właśnie jest pierwszy zapach, który dobywa się z niewielkich winnic upchanych między tory kolejowe, rzekę, autostradę, domy, starą szosę w ciasnej dolinie zaczynającej się tuż za przełęczą Brennero. Jaki to zapach? Nie wiem, na pewno intensywny, być może chemiczny, po prostu… zielony. Tak, dla mnie winogrona pachną zielenią. Do tej pory Italia najbardziej kojarzyła mi się z dobrym, prostym jedzeniem, filiżanką kawy często podawanej ze szklaneczką wody, z okolicami Bergamo – doliną rzeki Brembo, z drogą w stronę Dolomitów do letniego domu mego guru – nieżyjącego niestety Tiziano Terzani’ego, z muzeum ferrari czyli z tym wszystkim co znam, gdzie byłem. Z czym jeszcze? Z Rosją i szlakiem bojowym alpejskich strzelców, z St. Petersburgiem gdzie budował pałace Giacomo Quarenghi, Francesco Nullo walczący w Polsce. To z praktyki, a teoria? Teoria to walki na Monte Cassino, lądowanie armii gen. Andersa na południu Włoch, szlak bojowy, cmentarze. Słabo. To chyba był kwiecień, może maj gdy mój przyjaciel Vince zaproponował mi kolejną wspólną trasę: szlak bojowy polskiego korpusu. Od okolic Bari do Bolonii. Start pod koniec lipca, powrót w okolicach 10 sierpnia. Jedziesz? Cholera, mało czasu. Dopiero co wróciłem z Portugalii. Pojechałem! W czwartek o szóstej rano, trzy kartony z rowerami i większością sprzętu dojechały na lotnisko w Bergamo. Po godzinie byliśmy wraz z nimi w samolocie do Bari.

Bari – Casamassima – Bari

 Montaż rowerów zajął nam około godziny. Z klimatyzowanej hali lotniska wyszliśmy na skwar południa Włoch. Termometry wskazywały 32 stopnie. Wyjazd z miasta w kierunku Casamassima okazał się o wiele bardziej skomplikowany niż myślałem. Gdy Vince pytał o drogę, wydawało mi się, że ludzie opowiadają mu historię swojego życia a i tak po paru skrzyżowaniach pytaliśmy ponownie. Tu jest tak, że jednymi SS (super strada) można jechać rowerem, innymi nie i ciężko się w tym wszystkim połapać. Gdy znaleźliśmy się w końcu za miastem, zadziwiła mnie wielka ilość porzuconych śmieci. Szczególnie ludzie upodobali sobie na dzikie śmietniki mosty i wiadukty. Opakowania, telewizory, fotele i inne bardziej lub mniej śmierdzące odpady bardziej przypominały mi północną Afrykę niż duży europejski kraj. Wreszcie po kilometrach kluczenia bocznymi szosami wyjechaliśmy na super stradę prowadzącą do sennego miasteczka. Wzorem wielu mieszkańców siadamy na schodach miejscowego kościoła. Z Bari przyjeżdża do nas umówiony wcześniej człowiek, przywozi zdjęcia z ostatniej wystawy poświęconej Polakom walczącym na tych terenach. 1024x768_bestfit (6) Po wojnie wielu z nich osiedliło się w Casamassima i okolicach. Do kraju nie mieli po co wracać. Chodzimy uliczkami miasta. Tu był klub, tam szkoła a w tym budynku szpital. W parku, wśród drzew odzywają się cykady. Kawa. Zbliża się siedemnasta. Szare punto prowadzi naszą trójkę na cmentarz. Tuż za miastem, otoczony drzewami, można by rzec – przytulny czworobok. Na nim pomnik i ponad czterysta grobów. Poległych podczas walk i zmarłych w szpitalach. Katolicy, prawosławni, żydzi, muzułmanie. Zgodnie leżą w równych rzędach. Cisza. 1024x768_bestfit (8) Po godzinnym pobycie (znalazłem grób majora Henryka Sucharskiego – jego prochy przeniesiono) na cmentarzu wracamy do Bari. A tu, gdy szukaliśmy hotelu spotkała nas niespodzianka. Tego nie mieliśmy w planach.

Bari nocą

Gdy szukaliśmy hotelu, już w centrum miasta, podjechał do nas człowiek na zwyczajnym miejskim rowerze.  Zaprowadzę was – powiedział jak się później okazało Gianluca. W dźwięku klaksonów (bez nich na południu Italii poruszać się nie sposób) dotarliśmy do hotelu „Moderno”. Apartament na szóstym piętrze składał się z dwóch sypialni, wielkiej kuchni i łazienki oraz olbrzymiego tarasu z widokiem na pół miasta.

Kolacja i spacer, który stał się dla nas codziennym rytuałem pierwszej nocy wyglądał inaczej. Gianluca jak się okazało zaprosił nas na nocne zwiedzanie Bari. Na miejscu zbiórki było już sporo osób a gdy ruszaliśmy – peleton liczył ponad sto. Był przewodnik, była telewizja. Vince udzielił wywiadu.

1024x768_bestfit (17)

Przewodnik prowadził fantastycznie. Co chwilę wybuchały salwy śmiechu. Przy okazji obiecał, że następnym razem „załatwi” tłumacza. Mówił powoli dzięki czemu byłem w stanie zrozumieć więcej niż myślałem. Dowiedziałem się też, skąd się wzięła polska flaga. Otóż Bari –  własność rodziny Sforza ma barwy biało – czerwone. Bona, królowa Polski pionowe pasy ułożyła poziomo. Gotowe! A w mojej głowie kołatała cały czas chorągiew uwidoczniona w „Krzyżakach”.

1024x768_bestfit (24)

Po ponad dwóch godzinach jazdy wylądowaliśmy w końcu na wybrzeżu. Wody Adriatyku odbijały się w latarniach przy bulwarze. Aż nie chciało się nam wracać do hotelu.

1024x768_bestfit (28)

Bari -Barletta

Nie szaleliśmy z dystansami. Tam gdzie było dużo ciekawych miejsc wartych obejrzenia, jechaliśmy dziennie 70 – 80 kilometrów, gdy (rzadko) trasa była typowo widokowa dystans zwiększał się, lecz nigdy nie przekraczał 120 kilometrów. Startowaliśmy najczęściej około ósmej, czasami gdy śniadanie w hotelu czy też w bed & breakfast było nieco później – przed dziewiątą.

W Bari było podobnie lecz zanim wyjechaliśmy z miasta zwiedziliśmy zamek Sforzów i kościół, w którym pochowana jest Bona. Na zamku wraz z Terry odkryliśmy następne polskie słowa brzmiące niemal identycznie w obu językach. W kościele miałem problem ze znalezieniem sarkofagu królowej (czasami zwiedzaliśmy oddzielnie – ktoś musiał pilnować rowerów). Byłem w podziemiach, bocznych kaplicach a nie pomyślałem, że grób jest tuż obok głównego ołtarza.

DSC02299 (1024x768)

Klucząc uliczkami starego miasta po wyślizganych chodnikach, nad rozwieszonym między domami praniem dotarliśmy nad Adriatyk. Czas jechać na północ. Niekończące się plaże, knajpki i zielonkawa woda towarzyszyły nam od miasteczka do miasteczka. Czasami, gdy jakiś strumyk czy też większa rzeka kończyły swoje życie w morskiej toni musieliśmy jechać drogą oddaloną nieco od plaży łączącą poszczególne miasteczka. Giovinazzo, Molfetta, Bisceglie (w tym pierwszym urodziła się mama Terry), lecz gdy tylko była możliwość wracaliśmy na nadmorskie bulwary. Tak dotarliśmy do Trani.

DSC02305 (1024x768)

Tu, w nadmorskim parku spotkaliśmy się z człowiekiem, do którego Vince dzwonił z drogi informując go, o której będziemy na miejscu. Saveiro Cortellino miał dla nas moc informacji dotyczących tego miasta i stacjonujących w nim jednostek II Korpusu gen. Andersa. Pojechaliśmy za nim do miejsca, gdzie stacjonowało polskie wojsko oraz do istniejącego po dziś dzień kompleksu budynków, w którym mieściła się szkoła i internat. Saveiro obiecał mi przesłać kopie tych zdjęć lecz teraz, gdy piszę te słowa powiem wam, że jeszcze się z nim nie skontaktowałem. Na pewno te materiały przydadzą się w przyszłości do większej publikacji.

1024x768_bestfit (59)

Saverio jako znawca miasta zabrał nas do położonej nad morzem katedry, która jak na romański styl przystało stoi w tym miejscu już od XI wieku. Po obowiązkowej kawie (na południu wodę wypija się przed, a nie jak na północy po naparze) opowiedział nam jeszcze o tutejszym zamku, a że teren ten należał do Sforzów po raz kolejny usłyszałem o naszych barwach narodowych czyli Bari werticale, Polonia horizontale.

1024x768_bestfit (62)

Na nocleg postanowiliśmy pojechać do oddalonej o 13 kilometrów Barletty. Tam, w miejscowym biurze turystycznym skierowano nas do mieszczącego się w kamienicy liczącej sobie tak „na oko” z sześćset lat Bed&Breakfast „il Purgatorio”. Do naszej dyspozycji ponownie mieliśmy: salon z małżeńskim łożem, mój pokój „dziecięcy” w pełni wyposażoną kuchnię i luksusową łazienkę. Żyć nie umierać!

A po kolacji… po kolacji okazało się, że piątek, sobota i niedziela to trzy dni miejskiego festynu gdzie w miejskim parku tuż obok zamku spróbować można miejscowego wina, serów, wędlin oraz kupić mniejszy lub większy worek soli, z której ten region słynie. Jeszcze przed snem ruszamy na poszukiwanie lodów. Na niektórych uliczkach, tam gdzie miejscowa młodzież ma swoje ulubione miejsca zapach pizzy miesza się z zapachem „ziół”. Fiesta. Lody znajdujemy tuż obok naszej kamienicy. Dobre!

1024x768_bestfit (69)

Barletta – Lucera

Jak dotąd poruszamy się po jednej prowincji – Apulii i dziś, po raz pierwszy oddalamy się od Adriatyku w głąb Italii. Do tej pory było płasko lecz od wyjazdu z Barletty teren leciutko unosi się. Nie są to góry lecz różnica między tymi dwoma miastami to jakieś 200 metrów. Ponieważ jedziemy rzadko uczęszczaną drogą – ilość śmieci nasila się. Krajobraz nużący, nic tylko oliwki , winorośl, oliwki, figi znów winorośl i dla odmiany coś co przyciąga wzrok gaj palm daktylowych i znów oliwki. Gdzieś, w pobliżu miasteczek trafiają się wielohektarowe plantacje pomidorów. Aż ma się ochotę zatrzymać na chwilę i zjeść choć jednego prosto z krzaczka. Wreszcie wiadukty autostrad informują nas, że zbliżamy się do większego miasta.

1024x768_bestfit (78)

To Foggia. Miasto liczące około 150 tysięcy mieszkańców, partner Wałbrzycha. Czas na małe „co nie co”. Zakupy (w obiadowej porze kupujemy indywidualnie – czasem Terry i Vince mają ochotę na coś mięsnego) czyli w moim przypadku pieczywo, kawałek sera, sok i jakiś „żywy” owoc. Standard. Choć tu w tym mieście nie i dlatego zapamiętałem ten sklep. Dlaczego? Bo z sąsiednich drzwi warzywniaka, pewna starsza już seniora pstryka petem w moim kierunku. Byłem czujny niczym ważka i unikam trafienia. Scusa! No problem! Na miejsce naszego posiłku wybieramy park. Imienia Karola Wojtyły.

1024x768_bestfit (80)

Jak to po jedzonku czas na drzemkę. „Ten minutes” weszło do naszej codzienności. Kawa. Dziś upał daje się nam we znaki. Po wyjeździe z miasta odczuwa to przede wszystkim Terry. Zatrzymujemy się. Coś jest nie tak, wygląda jak ósmy gatunek rabarbaru. Kojarzymy fakty. Mozzarella? W sklepie Terry kupiła dwa kawałki świeżej mozzarelli prosto z zalewy. Prawdę mówiąc gdyby były trzy, też bym się skusił. Kto wie czy przy tych upałach ser nie „ściął” się w żołądku i stąd jej stan. Zwalniamy. Do Lucery mamy parę kilometrów. Dojedzie.

1024x768_bestfit (82)

Stare miasto dosłownie przed chwilą musiał zrosić deszczyk. Na ulicach nie ma żywej duszy. Idziemy spacerkiem po śliskim bruku. Gdy w końcu pokazała się jedna osoba Vince spytał o B&B. Człowiek widząc jego koszulkę z napisem Bergamaca odrzekł (to zrozumiałem)” To nie północ i nie Adriatyk, tylko południe. Hotele są, B&B nie”. Skoro tak to… wchodzimy do „Residenza di Federico II”. Cena znośna, zostajemy.

1024x768_bestfit (84)

Lucera kryje dość mroczną historię. W XIII wieku miasto zbudowali muzułmanie przesiedleni z Sycylii. Przez pięć dni sierpnia 1300 roku Karol II Andegaweński wyciął w pień wszystkich mieszkańców miasta a  meczety przebudował na kościoły. Makieta, którą widzicie stoi w hallu hotelu. Idziemy obejrzeć mury i zamek. Ich wielkość jest naprawdę imponująca. Czy są tu polskie ślady? Vincenzo mówi, że II korpus miał tu swoją radiostację, czy też rozgłośnię radiową.

1024x768_bestfit (102)

A wieczorem? Jak to wieczorem spacer po tym razem zapełnionych ludźmi ulicach, turniej piłki na zaaranżowanym, przypominającym plażę boisku i oczywiście lody!

Lucera – Campobasso

Ktoś, kto nazwał miasto położone na wzgórzu, gdzie część ulic to po prostu… schody „nisko położonym polem” miał niezłe poczucie humoru ale, zacznijmy od początku. Z Lucery pierwsze dwa czy trzy kilometry zjeżdżamy, potem mamy powolną, ale mało upierdliwą wspinaczkę. Niedziela, ciężarówki nie jeżdżą, słowem lait. Gdzieś po dwudziestu kilometrach stwierdzamy, że czas na pierwszą kawę. Rowery stawiamy na parkingu dla… osłów. Jeżeli nie wierzycie, to spójrzcie na tabliczkę między mną a Terry.

1024x768_bestfit (106)

Dalej teren zaczyna się wznosić troszeczkę mocniej. Przed nami tunel, a za nim tabliczka: Passo Lupo. Przecinamy pierwsze pasmo wzniesień o nazwie Monti Della Daunia. W przyrodzie nic nie ginie, był długi podjazd, po nim nastąpił długi zjazd. Chwilowo jest płasko. Gdzieś po prawej stronie jest niewidoczne z szosy sztuczne jezioro, Lago di Occhito. Często mijają nas niewielkie grupy kolarzy. Pozdrawiamy się niemal zawsze, choć czasem zdarza się młodzik, który nie zna rowerowej etykiety. No cóż, u nas jest podobnie. Stacja benzynowa z barem to naszym zdaniem dobre miejsce na kolejną kawkę. A po kawce zaczyna się podjazd. Tym razem dość upierdliwy. Trwa i trwa i skończyć się nie może.

1024x768_bestfit (110)

W pewnym momencie widzimy już w oddali, położone na wzgórzach miasto ale by do niego dotrzeć należy objechać całą dolinę. Jest duszno. Pot leje się z głowy, z pleców a koszulka wygląda jak dopiero co wyjęta z pralki. Lecz gdy w końcu minęliśmy tablicę z napisem Campobasso z za wzgórza wychyliła się początkowo niewielka, granatowa chmurka. Market, zatrzymamy się na zakupy? Wjechaliśmy w ostatniej chwili. Była chyba za pięć druga, o drugiej zamykali. Gdy wróciliśmy do Vincenzo z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Po chwili była to ściana wody z dodatkową atrakcją – lodem. Grad nie był wielki, może wielkości grochu, ale dodatkowo schłodził błyskawicznie powietrze. Wiata na wózki niewiele pomagała. Jej szerokość była niewiele większa niż parasol. Trwało to może pół godziny, jednak wystarczająco długo by w gazetach prowincji Molise (tak, zmieniliśmy prowincję) gazety pisały o oberwaniu chmury nad Campobasso.

Przemoczeni i zziębnięci znaleźliśmy miejsce na nocleg w najbardziej klimatycznym ze wszystkich B&B, w „Il palazzio vecchio” starym wielowiekowym miejscu z „duszą”. To miejsce żyło swoją historią, przedmiotami, które je zdobiły, domową, rodzinną kuchnią. I w skali od 1 do 10 ma ono u mnie pełne 10! Czuliśmy się tu jak w domu a nie jak w miejscu przeznaczonym do zatrzymania się na jedną noc.

1024x768_bestfit (123)

Pogoda pokrzyżowała nasze plany. Miasto jest mocno związane z naszą rowerową „pielgrzymką” śladami II Korpusu gen. Andersa. Miał od w nim kwaterę główną wiosną 1944 roku, były szpitale wojskowe, a w nocy z 17 na 18 maja, tuż przed atakiem na Monte Cassino powstała w nim piosenka „Czerwone maki na Monte Cassino”. Tu też w Teatrze Żołnierza Polskiego miała ona swe pierwsze wykonanie.

1024x768_bestfit (133)

Deszcz przestał padać tuż przed zmrokiem. Zdążyliśmy przespacerować się do najwyższego punktu w mieście. Pewnie z tego miejsca oglądali je też polscy żołnierze. Wyżej jest jeszcze stary, romański kościół. Na pewno to nie jest „nisko położone pole”.

1024x768_bestfit (135)

Campobasso – Cassino

Padało praktycznie całą noc. Dopiero nad ranem deszcz chmury przegrały ze słońcem. Jedziemy w stronę Isernii. Jesteśmy na drodze z symbolem SS ale to nie jest droga szybkiego ruchu więc możemy jechać. Zaraz za rogatkami witają nas chyba dwa czy trzy tunele, zjazdy, spory podjazd, aż wreszcie wzdłuż drogi pojawia się linia kolejowa – znak, że powinno być płasko. Oglądaliśmy tę drogę w internecie i gdzieś, niedaleko stąd powinny być duże roboty drogowe. Istotnie, przed Bojano estakada, którą prowadzi nasza droga jest w remoncie. Skręcamy do miasteczka. Czas na kawę. W cukierni, przy której stanęliśmy sprzedawczyni „karmi” ladę bajecznie kolorowymi, udekorowanymi owocami, czekoladą i czym się jeszcze da ciastkami. Poprzestaliśmy na kawie. To właśnie tu Vince zauważył w gazecie informację o wczorajszej ulewie.

Tuż za miasteczkiem osobówki (i rowery) mogą wrócić na remontowaną szosę. Ciężarówki nie. Kilkanaście kilometrów prostej prowadzi równolegle do górskiego pasma. Nagle dolina zacieśnia się a za lekkim zakrętem widać wznoszącą się drogę. Przerwa. Zjadamy drugie śniadanie i szykujemy się do podjazdu. Zawsze obawiałem się, że Terry i Vince, rodowici górale na wzniesieniach skopią mi tyłek. Jednak portugalskie górki przejechane zaledwie trzy tygodnie temu sprawiły, że praktycznie wszystkie podjazdy pokonywałem niespodziewanie łatwo. Czekam zatem na włoską parę na szczycie wzniesienia.

Przed nami Isernia. Gdyby nie kolejny już, bardzo długi tunel nawet byśmy nie wjeżdżali do tego miasta. Kręcimy się niemal w kółko pytając o dalszą drogę, wreszcie po jakimś karkołomnym zjeździe zatrzymujemy się pod plątaniną przebiegających nam nad głowami estakad. Trzeci z kolei zatrzymany kierowca wskazuje nam poprawną drogę. Uff!

1024x768_bestfit (142)

Mijamy rzekę Volturno. Od ponad dwóch tysięcy lat miała strategiczne znaczenie. Rzymianie założyli nad nią osadę w 194 roku p. n. e. Oktawian August osiedlił nad jej brzegami weteranów, w 554 roku walczono u jej brzegów w wojnach gockich, w 1860 roku Garibaldi pokonał wojska Franciszka II, króla Obojga Sycylii, wreszcie podczas ostatniej wojny Niemcy zajęli stanowiska na północnym brzegu.

1024x768_bestfit (145)

Niedaleko stąd znajduje się miejscowość Venafro. Tuż przed nią, na wojennym cmentarzu spoczywa ponad 6 tysięcy Francuzów. Do flagi włoskiej i polskiej dołączamy francuską.

Vince trzynaście lat temu, objechał z kolegą Italię. Zatrzymał się w pobliskim sklepie na posiłek. Teraz pod tym samym sklepem, siedzimy na schodach, pijemy colę, jemy: chleb, ser a Vincenzo tak jak wtedy jakąś lokalna wędlinę. Ten minutes.

Kilkanaście kilometrów stąd, nasza droga chowa się w tunelu. Jedziemy więc starą szosą, prowadzącą na przełęcz. Kilkanaście kilometrów wspinaczki, kilkadziesiąt zakrętów i tuż przed szczytem uświadamiam sobie, jak łatwo będąc na szczycie, za pomocą (przykładowo) dwóch karabinów maszynowych władać okolicą. No bo jak wejść na szczyt gdy jest się pod ciągłym ostrzałem? Granica prowincji. Wjeżdżamy, a właściwie zjeżdżamy do Lacjum.

1024x768_bestfit (150)

Kilkanaście kilometrów zjazdu mija bardzo szybko. Jeszcze tylko parę kilometrów płaskiego terenu i na wzgórzu przed nami pojawia się początkowo niewielki, później w miarę zbliżania się rosnący w oczach prostopadłościan. Mijamy tablicę z napisem Cassino. Śpimy w hotelu o wymownej nazwie PAX. Tuż u stóp wzniesienia. W hallu, w gablotach wojenne pamiątki. Jutro jedziemy na górę.1024x768_bestfit (155)

Cassino – Monte Cassino – Cassino

Sakwy zostały w hotelu, jedziemy na lekko. Droga wzdłuż wzgórza, drogowskaz, skręcamy w prawo, zaczyna się wspinaczka. Mgła. Tracę orientację. Zaraz, zaraz, miasto jest na południe? Może na zachód? Wschód? Nie wiem! Droga jest dość równo rozłożona na wzniesieniu. Po trzecim chyba zakręcie miasto widać jak na dłoni. Po czwartym czy piątym – całą dolinę. Ostrzeliwano je z góry? Piękny, nieruchomy cel. Łatwiej się bronić niż atakować. W średniowieczu zamki mogły się bronić wiele lat ale wtedy wystarczyło mieć wrzątek czy smołę, pęczek strzał i trochę kamieni do ciskania w dół. Później zastąpiła to wszystko broń palna. Od pistoletu do działa. Paf – bum!

1024x768_bestfit (163)

Jesteśmy nad mgłą a nad nami pojawia się bryła klasztoru. Wiem, wiem wtedy to była ruina, ale w ruinie też łatwiej przysiąść za murkiem, oprzeć broń o kamienie i strzelać do wszystkiego co się rusza na dole. Ale, ale, jak oni tu weszli, tędy? Za stromo i mimo krzaczków (pewnie wtedy pociski je wykarczowały i teren był odkryty) widać nas jak na patelni. Może jest inna droga?

1024x768_bestfit (167)

Podjazd ma cały czas podobne nachylenie. Nie jest źle. Mam cały czas „zapas” przełożeń. Noga „podaje”, ale nie jestem pod ostrzałem. Ciekawe jak tam Terry i Vince? Są, jadą dwie minuty za mną oni też nie są pod ostrzałem. Pod kaskiem cały czas czuje jak nad głową przelatują wirtualne pociski, świszczą kule. Mnie nie świstały. W wojsku byłem w artylerii. Jeszcze parę zakrętów, parę zmian kierunków jazdy, atakują z góry! Dobra droga na trening, grupka Włochów zjeżdża ze wzgórza.

2014-07-29 09.40.02 (1024x562)

Droga łukiem prowadzi w lewo. Do klasztoru już niedaleko. Drogowskaz: Polski Cmentarz Wojenny. Jest! Na siodle między wzniesieniami pojawia się las krzyży. Skręcamy. Juz nie pamiętam, czy byłem we włoskiej czy w polskiej koszulce. Ktoś z daleka krzyczy, że nie, że z rowerami nie można. Krzyczą i ja, no nie wygłupiajcie się, po to targam na rowerze maszt z flagami by właśnie z nim zrobić zdjęcie na cmentarzu! Polska ekipa prowadzi prace na cmentarzu. No to chodźcie! Spacerujemy wśród grobów. W centralnym miejscu tablica: Generał Broni; Władysław Anders; Ur. 11 VIII 1892 w Błoniu; Zm. 12 V 1970 w Londynie. Tuż pod nią Kpt. Irena Renata Anders. Odwracam głowę. Według informacji to tędy prowadzono natarcie.

2014-07-29 09.32.54 (1024x576)

Też stromo. Może troszeczkę mniej, ale jednak. Nie da się ukryć, atakujący byli ruchomymi tarczami. 1051 grobów. Muzeum jest jeszcze zamknięte. Jedziemy do klasztoru.

DSC02472 (1024x768)

Opactwo na Monte Cassino założył św. Benedykt około 529 roku. Przedtem była tu fortyfikacja rzymska. Po raz pierwszy zniszczony około 577 roku przez Longobardów, odbudowany na polecenie papieża Grzegorza II na początku VIII wieku. Okres jego świetności trwał do 883 roku kiedy to został napadnięty, okradziony i spalony przez Saracenów. Klasztor dźwignął się z upadku w połowie X wieku, w wieku XI powraca do świetności. Po raz trzeci klasztor ulega zniszczeniu w 1349 roku. Tym razem nikt na niego nie napadł. Powodem było trzęsienie ziemi. Odbudowany, upiększony przetrwał do 15 II 1944 roku. Powojenna odbudowa trwała 10 lat. Tak wygląda jego króciutka historia. Czy warto tu zawitać? Tak! Czy trzeba jechać rowerem? Nie! Można tu przyjechać samochodem, można przyjść pieszym szlakiem. Nie będę teraz opisywał poszczególnych miejsc bo i tak słowa tego nie oddadzą. Przyjeżdżajcie, naprawdę warto.

DSC02488 (1024x768)

My powolutku zjeżdżamy w kierunku cmentarza. Zbudowane obok niego(z tego co pamiętamw tym roku) muzeum jest już otwarte. Dostajemy tu informator o następnym obiekcie wartym zwiedzenia: multimedialnym muzeum bitwy. Jest gdzieś w okolicach dworca kolejowego.

1024x768_bestfit (184)

Na nas już czas. Dwójka Włochów i Polak po zdobyciu klasztornego wzgórza powoli zjeżdża w dół. Do doliny, w której położone jest miasto. Niestety nie udało nam sie odwiedzić polecanego muzeum. Przenosimy sie ponownie nad brzeg Adriatyku. Tym razem autobusem i pociągiem. Gdy odebraliśmy w hotelu nasze bagaże do odjazdu autobusu zostało nam dwadzieścia minut. Wieczorem byliśmy w Pescara.

1024x768_bestfit (186)

Pescara – Civitanova Marche

Pescara nocą! Pięknie. Tym bardziej, że bezpośrednio z dworca ruszyliśmy do pierwszego z brzegu (w ścisłym centrum) hotelu Alba. Na wysokim suficie hallu przywitały nas freski i złocenia. A cena? W normie. Rowerki parkują na zapleczu recepcji, my „parkujemy” na… i tego nie pamiętam, pierwszym czy drugim piętrze. Po kolacji idziemy szerokimi alejami w stronę morza.

To bogate, liczące ponad 120 tysięcy mieszkańców miasto, 18 czerwca 1944 roku wyzwoliła 3 Dywizja Strzelców Karpackich tak więc cały czas stąpamy po polskich śladach z przed 70 – ciu lat. Na bulwarze tłumy. Plusk fal, które ciemną linią odcinają się od plaży zagłusza muzyka. Chłopak – orkiestra gra Shine On You Crazy Diamond. Usiłuję go filmować, lecz gdy odtwarzam dźwięk z głośnika wydobywa się gwar promenady.

1024x768_bestfit (189)Knajpy, knajpki, knajpeczki. Stragany z wszelakiego rodzaju „chińszczyzną” – okulary, pokrowce na telefony, torby, torebki – często z symbolami znanych marek sprzedawane przez afrykańskich i sądząc po rysach twarzy hinduskich sprzedawców. Tuż za mną dwie dziewczyny opowiadają sobie „jaki on był” myślą, że nikt nie rozumie. A jednak nie, mówią po rosyjsku. Mijamy skrzypka. Gdy ktoś przystaje na dłużej niż kilkadziesiąt sekund i nie zasila jego futerału brzęczącą monetą przestaje grać. Zmiana rockmanów. Chłopaka od Pink Floyd zastąpił inny. Tym razem gra Dire Straits. Ma dodatkowo harmonijkę. Sultans of  Swing. Fajnie! W hotelowych restauracjach po drugiej stronie ulicy trwają imprezy. Jest za parę minut północ a termometry wskazują 29 stopni!

Rano, po obfitym, hotelowym colazione, czyli śniadaniu, ruszamy w „bój”.  Dziś lwią część trasy będziemy jechać wzdłuż nadmorskich plaż. Często do prawego ucha szumiało nam morze, do lewego autostrada. Na ciasnej przestrzeni między wzniesieniami a brzegiem był jeszcze tor kolejowy i „normalna” szosa.  Czasem przeciskamy się pod niskimi wiaduktami przeznaczonymi tylko dla samochodów osobowych na drugą stronę torów.

20140730_135825 (1024x576)Zaczyna padać. Terry i Vince muszą swoje sakwy zabezpieczyć przed deszczem, ja zakładam kurtkę. Grzmi. Dziś, zamiast tradycyjnego posiłku gdzieś na murku, na ławce, na schodach, słowem – w plenerze, decydujemy się na pizzę. Ulewa bębni o dach plażowej restauracji. Przy stoliku obok chwilowo bezrobotna ratowniczka czyta gazetę, co chwilę odzywa się jej krótkofalówka. Wchłaniam kolejne trójkąty margherity. Kawa.

20140730_124312 (1024x576)

Deszcz jak szybko się rozpoczął, tak szybko ustał. Lecz nad morzem (pierwszy raz w życiu widzę taki kolor) burza w najlepsze trwała nadal.

DSC02495 (1024x768)Zbliżamy się do San Benedetto del Tronto. Właśnie wyjechaliśmy z regionu Abruzzo a przed nami Marche. Szosa, a właściwie miejska ulica prowadzi nieomal brzegiem. Lekko pofalowane morze rozbija  fale o kamienie a morska fala opryskuje nas, gdy zatrzymaliśmy się na chwilę pod pomnikiem rybaka. Port, plaże, campingi, rzeki wpływające do morza i ponownie plaże i tak aż do Civitanova Marche. Szukamy noclegu. Dwa hotele zamknięte (kryzys), w trzecim 120 euro – odpada. Czwarty – ale rowery musicie zostawić na zewnątrz. Sama sobie zostaw! Wjeżdżamy na uliczki mikroskopijnego, starego miasta. W trzecim B&B jest nocleg! Rowery mają swój garaż w obszernym magazynku, my na pięterku świeżutko wyremontowanej, wiekowej kamienicy. Działa dopiero trzy miesiące, ale o tym opowiem wam już jutro.

20140730_134536 (1024x576)

 Civitanova Marche – Castelraimondo

Nie jesteśmy zadowoleni z dzisiejszego noclegu. Jeżeli śpimy w B&B, to znaczy, że mamy kuchnię, mamy stół, mamy pomieszczenie gdzie ten breakfast możemy zjeść. Tak było do tej pory. Tu gotujemy na podłodze w łazience, jemy trzymając miski na kolanach bo jedyny stolik jest… przymocowany do ściany. Tak więc był to pokój z łazienką. Dobrze, że zrezygnowaliśmy płacąc, ze śniadania bo na nie, musielibyśmy iść dwie przecznice do baru właścicielki a za dodatkowe pieniądze dostalibyśmy kawę i rogalik. I tak musieliśmy tam iść bowiem zamiast tradycyjnie wrzucić klucze do skrzynki na listy zostawiamy je w tym właśnie barze. To było naprawdę ładne miejsce lecz brakowało mu duszy.

Na śniadanie zatrzymujemy się dopiero w Porto Recanati, nad brzegiem Adriatyku. Tu przyjdzie nam się pożegnać z morzem. Siedzimy na murku, jemy. Gorgonzola i ananasowy sok poprawiają mi humor. Kawa?

Jadąc do biura turystycznego mijamy starszego pana na rozklekotanym rowerze. Spojrzał na masz z polską i włoską flagą. Polacco? Si! Vince opowiada mu o naszej trasie.

20140731_111729 (1024x576)Już z daleka widać kościół umieszczony na wzgórzu. Loreto. Wiedziałem, że jest tu polski cmentarz, ale o tym kościele nie wiem nic. Dobrze mi z moją niewiarą, szanuję wierzących wszelkich wyznań i tego samego oczekuję od innych w stosunku do mnie. Pamiętam, jak w połowie lat siedemdziesiątych byłem piętnowany za to, że jako jedyny nie chodzę na lekcje religii, które wtedy odbywały się popołudniami w przykościelnych salach. Gdy już wjechaliśmy na wysokie wzniesienie (zdobyte przez polskie wojska) udaliśmy się do pełnego ludzi kościoła. Kupiłem w nim krótki przewodnik, ale wtedy nie w głowie mi było go czytać. Teraz już wiem, że jest to ważne dla katolików miejsce.  Zacytuję wam fragment rysu historycznego zawartego w przewodniku:

„Ziemskie mieszkanie Maryi składało się z dwóch pomieszczeń: groty wykutej w skale (czczonej do dzisiaj w bazylice Zwiastowania w Nazarecie) i części dobudowanej z kamienia przylegającej do skalnej ściany. Według tradycji w roku 1291, kiedy krzyżowcy zostali ostatecznie wyparci z Palestyny tracą costatnią twierdzę – port Akkon, domurowana część domu Maryi została przeniesiona przez aniołów najpierw do Trsatu (dzisiejsza Chorwacja) a następnie 10 grudnia 1294 roku, do Loreto” Jeżeli chodzi o aniołów, chodzi o rodzinę (De Angelis) zostawiam jednak oryginalną pisownię z przewodnika.

Poniżej kościelnego wzgórza, z daleka od zgiełku odnajdujemy pięknie położony cmentarz. Z daleka widzę pracującego, ubranego na zielono człowieka – przywiozłem pozdrowienia od Heńka i dwóch Mariuszów – wołam z daleka – jedziecie z Monte Cassino? – zapytał robotnik. Przesłanie spełnione. Miałem pozdrowić – pozdrowiłem. Już po powrocie do Polski dowiedziałem się, że nie tak łatwo dostać klucze do cmentarnej bramy. Chodzimy między krzyżami: katolickimi, prawosławnymi, gwiazdami Dawida, jest tu też grób z półksiężycem, a wszystkie z widokiem na Adriatyk. Na pomniku w centralnym punkcie cmentarza biało – czerwona flaga, wyryte miejsca bitew: Ancona, Loreto, Metauro, Linia Gotów. Gruby żwir chrzęści pod butami. Pamiątkowe zdjęcia, czas na nas. Przed nami jeszcze wiele, wiele kilometrów.20140731_112834 (1024x576)Wyjazd z miasta: zjazd i podjazd „tylko” 10%! Poszło. Wąska szosa jest dość zatłoczona. Kierujemy się do Recanati. Tu urodził się  Giacomo Leopardi, filozof i poeta romantyczny. Wiedzieliście? Ja nie. Pierwszy raz usłyszałem to nazwisko gdy już podjechaliśmy 12% podjazdem pod miejską bramę. Gdy wąskimi, brukowanymi uliczkami jechaliśmy pod jego dom musiałem mieć wydłużoną minę. Terry powiedziała mi, że to taki włoski Wiktor Hugo.
Gdy wróciliśmy do centrum mój i nie tylko żołądek dopomniał się o swą „działkę”. Pod zacienionymi ławeczkami niewielkiego skweru częstuję go resztką gorgonzoli, chlebem. Kawa.

P1050678 (1024x768)Ze wzgórza zjechaliśmy błyskawicznie. Jechaliśmy tak szybko, że pewna kobieta w alfie wyprzedzając ciągnik chciała wziąć nas „na maskę”. Gdybym jechał dziesięć centymetrów bardziej wysunięty w lewo – wyczyścił bym jej bok moimi spodenkami (a co z lusterkiem?). Po tym incydencie poczułem mrowienie w kręgosłupie i nogach. Czy w końcu zmniejszy się ten ruch? Zmniejszył się. Część aut pojechało do Macerata. Tam zaczyna się jakaś większa szosa, tu korzystały ze skrótu. Ale jest „coś za coś”. Przez najbliższe 40 kilometrów mamy cały czas pod górkę. Leciutko ale bez zmiłowania. Mijamy San Severino Marche (niewielki odpoczynek pod sklepem i owocowa uczta) i na nocleg postanawiamy zatrzymać sie w Castelraimondo. Szukamy hotelu – nieczynny, ale tuż za miastem jest agroturystyka. 15% podjazd do „Agriturismo Rotabella” całkowicie zrekompensował nam nasz dom i… basen. No i stół w obszernej kuchni!

P1050680 (1024x768)Po raz pierwszy mogliśmy wyprać nasze stroje w pralni, rozwiesić je w ogrodzie, zjeść posiłek przy normalnym stole, odpocząć nad basenem a śniadanie jakie zaserwowała nam gospodyni przeszło nasze najśmielsze oczekiwania.

Castelraimondo – Assisi

– Na początku będziecie mieli płasko, wzdłuż rzeki a później będzie już górzysto – powiedziała nasza gospodyni. Nie myliła się. Po kilkunastu kilometrach jazdy drogę zagrodziło nam górskie pasmo. I tak jak w Giewoncie można dopatrzyć się śpiącego rycerza, tak tu, po prawej stronie drogi strzegł drapieżny ptak.

20140801_091618 (1024x576)

Skręciliśmy w prawo i rozpoczęliśmy pierwszą dziś, największą wspinaczkę do granicy prowincji. Dobrze, że w pewnym momencie droga okrążała dolinę bowiem dzięki temu udało nam się jej fragment przejechać w cieniu, a temperatura średnio wyniosła 31 stopni.W najtrudniejszym miejscu droga miała prawie 12%. Sporo. Ale zawsze po wjeździe następuje zjazd, lecz najpierw obowiązkowa sesja zdjęciowa na przełęczy. Jesteśmy w następnym regionie, żegnaj Marche, witaj Umbria!

DSC02559 (1024x768)

Na zjeździe musieliśmy uważać bowiem droga ta jest stosunkowo rzadko uczęszczana. Na szczęście niektóre wyremontowane odcinki były o wiele ciemniejsze od oryginalnej nawierzchni i widząc zmianę kolorów można było w porę wyhamować przed szczelinami. Tak, tu nie ma dziur typowych dla naszych dróg, najczęściej mamy długie pęknięcia w drodze spowodowane prawdopodobnie zbyt przeciążonymi ciężarówkami. Szczęśliwie zatrzymujemy się przed miejską bramą Nocera Umbra.

Vince jechał tędy kilkanaście lat temu i zapamiętał, że w tym niewielkim (niecałe 6 tys. osób) mieście jest wspaniała woda, a na wodzie to on się zna. Pracował kiedyś w San Pellegrino w wytwórni wody mineralnej znanej na całym świecie. Faktycznie, woda w ulicznych zdrojach jest bardzo zimna i bardzo smaczna a my robimy sobie w pobliżu ratusza dłuższą przerwę.

DSC02569 (768x1024)

Do Foligno jechaliśmy właściwie cały czas z góry. Po obu stronach drogi cały czas piętrzyły się mniejsze czy też większe wzniesienia. Miasto leży w dość dużej płaskiej dolinie, a starówka otoczona jest fosą. Przejeżdżamy przez most i brukowaną uliczką docieramy na rynek. Kawiarenki zapełniają się i pustoszeją zgodnie z ruchem słońca, a właściwie cienia, który parę godzin temu zasłaniał od żaru te od strony kościoła a w tej chwili osłania ogródki bliżej ratusza. Kawa? Oczywiście, ale dziś dodatkowo lody!

Do ratusza na przeraźliwie piszczącym rowerze przyjechał młody facet. Biała koszula, spodnie, klapki. Standard. Ogląda z pewnej odległości nasze rowery. Anglik. Mieszka tu jakiegoś czasu. Wyprowadza nas z plątaniny ulic na właściwą drogę. Jedzie na tym przeraźliwie skrzypiącym rowerze z prędkością, która nas zaskoczyła. – A, bo ja dużo czasu spędzam na rowerze! – rzucił na pożegnanie.

DSC02576 (1024x768)

Jedziemy drogą łączącą małe miejscowości, wsie, obok nas szumi równoległa  SS75. Vince skręca nagle do Spello, bardzo starego, bardzo urokliwego miasteczka opartego o wzgórze. Ulice są tak strome, że zsiadamy z rowerów i przeciskamy się przez niewielkie bramy coraz to wyżej i wyżej. Szukałem informacji o tym mieście, lecz jedyne co wiem to, że liczy około 8 tysięcy mieszkańców. Wokół nas pełno ludzi z krzyżykami w kształcie dużego „T”, zakonnic. Co chwilę napotykamy stare kościoły, fotografujemy wnętrza. Upał wcale nie zelżał. Musimy jechać dalej.

DSC02600 (1024x768)

Równiną jedziemy jeszcze niecałe 15 kilometrów. Vince pokazuje mi w górze mury starego miasta. To cel na dziś. Może, jeżeli to jest nasz cel, to najpierw zrobimy zakupy? Na przedmieściach zatrzymujemy się przed sklepem. Sakwy obciążają dodatkowe kilogramy. Jeszcze tylko kilometr czy dwa podjazdu, mijamy tabliczkę Assisi i zatrzymujemy się przez B&B tuż przed brama do miasta. Właściciele będą za godzinę. Mijamy bramę, siadamy na murku przy dość dużym placu. Na placu siedzą grupy młodzieży, księża. Część ma fajne koszulki promujące miasto As(si)si. Terry i Vince idą do kościoła tuż przy bramie wjazdowej. Po powrocie zachęcają mnie do wejścia. Idę. Wielka bazylika, masę ludzi, podziemia. Relikwie. Za kratą zabalsamowana (chyba) zakonnica. Santa Chiara. Wychodzę. Przyjechali właściciele B&B. Długą drogą prowadzimy rowery od strony ogrodu. Jest nieco wyżej niż dach kamieniczki.

DSC02674 (1024x745)

Kolację jemy na tarasie z widokiem na dachy miasta. Idziemy na spacer. Vince daje mi mapę, Piotrek prowadź. Prowadzę. Na ulicach tłumy ludzi. Jedni śpiewają, inni tańczą. Nasz cel to położony na końcu miasta kościół, nie wziąłem okularów i nie widzę drobnych literek pod rysunkiem budowli. To stare miasto – stwierdzam – bardzo stare – potwierdza Terry. Gdzieniegdzie mury kamienic są nieco jaśniejsze, jakby odnowione. Na końcu w świetle reflektorów jaśnieje wielki kościół. Drzwi od górnej części zamknięte. Schodzimy schodami na dół. Ładnie. Poniżej, w podziemiach jeszcze jedna kaplica, relikwie. San Francesco. Wracamy w połowie drogi zaczyna mnie nurtować pewien zlepek słów: Assisi – San Francesco. No i ta młodzież. „Łapię” WiFi. Wpisuję Asyż. Garść podstawowych informacji. Asyż – włoska nazwa – Assisi. Czyli San Francesco to św. Franciszek a Santa Chiara to pewnie Klara.

DSC02654 (1024x768)

Assisi – Passignano sul Trasimento

Rano właścicielka B&B „Il Chiostro”przynosi nam śniadanie. Kuchnię mają nieczynną. Zbyt mało gości. Do Asyżu najczęściej przyjeżdżają grupy młodzieży i jak już śpią na miejscu, to najczęściej w domach dla pielgrzymów lub tanich hotelikach mogących pomieścić większą ilość osób. Żegnamy się i pustawymi o tej porze ulicami jedziemy jeszcze raz do bazyliki św. Franciszka. W krypcie, tam gdzie jest jego grób trwa msza. Tuż za kratą siadają Terry i Vince. Przysiadam i ja. Zamieniam z Franciszkiem parę słów. Nie, nie umiem się modlić i mój monolog pozostanie bez echa, lecz w tym miejscu jest „to coś”. Coś, co powoduje, nie wiem jak to opisać, może tak, byliście na wieży Eiffela? To takie uczucie jak to, gdy po raz pierwszy wwiezieni windą podchodzicie do barierki i u waszych stóp leży cały Paryż, lub gdy kiedyś jadąc rowerem do Włoch z za zakrętu po raz pierwszy z góry zobaczyłem jezioro Garda, albo widok z Nordkapp na przepływające trzysta metrów niżej wielkie statki teraz wielkości pudełka zapałek. Przy kracie zdjęć robić nie wolno, ale w przedsionku i bez lampy?

DSC02665 (1024x767)

Już nie pamiętam czy o ósmej, czy też o dziewiątej otwierali drzwi górnego kościoła. Wchodzimy niejako od tyłu, od dziedzińca wewnętrznego, tuż obok sklepu z pamiątkami. Na sklepieniu freski. Części z nich nie udało się odtworzyć po trzęsieniu ziemi z 1997 roku. To dlatego część domów podczas wieczornego spaceru wydawała się „dwukolorowa” To chyba efekt odbudowy.

DSC02694 (768x1024)

Zjeżdżamy do doliny. Sam wyjazd z miasta po brukowanych uliczkach sprawia, że ręce bolą od hamulców. Z dołu widać ogrom budowli. Zastanawiam się jak długą drogę musiał pokonać pielgrzym z długimi włosami i brodą, w łachmanach, posuwający się na kolanach, którego spotkaliśmy u wrót dolnego kościoła. Terry protestuje, Vince nie skręcił tam gdzie wskazywał drogowskaz? Nie. Prowadzi nas do Santa Maria degli Angeli. Miasteczka, w którego centrum stoi Bazylika Matki Bożej Anielskiej. Wewnątrz potężnego, budowanego ponad sto lat kościoła (ukończono w 1679) niewielki, centralnie usytuowany x-wieczny kościółek zwany Porcjunkula (cząsteczka) odbudowany przez samego św. Franciszka. Aby wejść do środka ustawiam się w jednej z dwóch długich kolejek. W bazylice trwa msza. Ponieważ „cząsteczka” jak wspomniałem jest w samym centrum olbrzymiego (126×65 metrów) kościoła, msza dla wiernych siedzących w ławkach za kościółkiem transmitowana jest na ekranie wielkiego telebimu zawieszonego na jednej z kolumn.

20140802_092217 (1024x771)

Ruszamy dalej. Do Perugii droga prowadzi nas, podobnie jak wczoraj, wzdłuż autostrady. Jedziemy raz z jej lewej, raz z prawej strony. Nowa część miasta pozostała w dolinie, do starej trzeba się wspiąć na prawie 500 metrów. Estakada prowadzi dość łagodnie w górę. Niestety. Nie jest przeznaczona dla nas. Nam pozostaje stara, kręta szosa, która w najbardziej stromym fragmencie ma prawie 15%. Wreszcie przez miejską bramę docieramy do stóp katedry. Ktoś informuje ciemnoskórego księdza, że dwoje „Bergamasca” i Polak jedzie z Bari śladami walk II Korpusu generała Andersa. Zrozumiałem tylko „complimenti”. Perugia wydawała się taka cicha i spokojna lecz gdy tylko z katedry pojechaliśmy do samego centrum 150 – tysięcznego miasta przywitał nas tłum i gwar. Na schodach kościoła jemy lunch. Po nim – coffee time!

DSC02719 (1024x756)

Udaje nam się w miarę sprawnie, serpentynami, które zaczynały się zaraz za placem z krańcówką autobusów opuścić miasto. Gorąco. Termometr znów pokazuje 31 stopni. Do miejsca gdzie zamierzamy spędzić dzisiejszą noc pozostało jeszcze ok. 40 kilometrów. Na szczęście jest płasko. Wreszcie po ponad godzinnym „kręceniu” w upale pokonujemy niewielką „hopkę”. Z jej szczytu rozciąga się widok na największe włoskie jezioro (128 km2) – Trasimeno. Gdy na nie patrzę z ławeczki w Monte del Lago, wygląda na kalderę wielkiego, wygasłego wulkanu i aż trudno mi uwierzyć, że to płytkie (8m), lekko zabagnione jezioro mające podziemne połączenie z Tybrem powstało w szczelinie rozsuwających się płyt tektonicznych.

20140802_161511 (1024x576)

Odpoczęliśmy? To jedziemy dalej, na nocleg w Passignano sul Trasimeno. Z balkonu hotelu „Lido” mamy widok na całe niemal jezioro. A gdy wieczorem, po kolacji idziemy na spacer (Na jednej z najwyższych „półek”, na których było miasteczko stał zamek, którego początki sięgają przełomu Vi VI wieku, zniszczony podczas bombardowań wojennych w 1944. Jego rekonstrukcję ukończono dopiero w maju 2008), oglądamy miejscowa ceramikę i nawet przez myśl nam nie przeszło, że rozstawiający się w kawiarnianym ogródku zespół (trzeba im przyznać, grali dobrze) zapełni nasz pokój na pół nocy basami.

20140802_183757 (1024x576)

Passignano sul Trasimeno – Badia Pratagia

Recepcjonistka w hotelu ze współczuciem na twarzy zaserwowała mi podwójne espresso do śniadania. Czuję się jak ósmy gatunek rabarbaru. Dopiero obfity posiłek sprawia, że przyjaźniej patrzę na świat. Niedziela. wszędzie pełno kolarzy. Niektórzy dziwią się, że wyprzedzają ich sakwiarze. Na górce starają się nas wyprzedzić. Nic z tego. „Kasujemy” próby ucieczek. Wreszcie na szczycie stajemy. Czas na pamiątkową fotkę. Po raz kolejny, już nie wiem który zmieniamy region. Witamy w Toskanii!

20140803_085915 (1024x576)Jest pochmurno i raczej duszno. Pędzimy toskańskimi drogami w kierunku Arezzo. Mieliśmy początkowo wjechać do miasta, lecz rondo na rogatkach kieruje nas w stronę Bibbieny. Żegnaj Arezzo, może przy innej okazji. W Castelnuovo zjeżdżamy na moment z głównej drogi. Supermarket pewnie będzie czynny do 14.00. Czas zaopatrzyć się w prowiant na „lanczyk”. Zamiast chleba kupuję słodkie, maślane, malutkie,  zapakowane czyli na pewno strasznie „chemiczne” bułeczki. Toskańskie pieczywo mi nie wchodzi. Smakuje tak, jakby piekarz zapomniał o soli. Pakujemy zaopatrzenie do sakw. Na posiłek jeszcze za wcześnie. Zjemy go dopiero w Bibbienie. W parku, nieopodal kolejowej stacji. Tu też Terry, z pomocą internetu znajduje nocleg w schronisku „Casanova”, z kolacją, ze śniadaniem. Nie dalej niż 20 kilometrów stąd. Jest jakiś haczyk? Tam, prowadzi cały czas pod górę. Kawa.

Początkowo podjazd może nie jest stromy lecz w miarę pokonywania kolejnych kilometrów momentami dochodzi do 11 – 12%. Większe miejscowości już się skończyły, zastąpił je las i czasami niewielkie wsie. Docieramy do granic parku narodowego.

P1050707 (1024x768)Wreszcie, gdzieś na wysokości prawie 9-ciu set metrów w miejscowości Badia Pratagia odnajdujemy tabliczkę ze strzałką skierowaną na gruntową drogę. Po pierwszych trzystu metrach zwątpiliśmy, że to tu. Telefon utwierdza nas, że jedziemy w dobrym kierunku. W samą porę. Z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Gdy byliśmy już pod dachem rozpętała się potężna ulewa.

DSC02751 (1024x768)Kolacja troszkę mnie zaskoczyła. Kuchnia, wiedziała, że nie jem mięsa w żadnej postaci. Gdy cała sala jadła penne z sosem pomidorowo – mięsnym, ja miałem sos pomidorowy. Na drugie danie zamiast żeberek dostałem wielki omlet nadziewany serem i pieczone ziemniaki. Na deser wszyscy zgodnie jedliśmy lody popijając beczkowym winem.

Badia Pratagia – Forli

Padało chyba przez pół nocy, lecz rano powitało nas słońce a nad drzewami pojawiła się mgiełka. Na śniadanie po raz pierwszy piję herbatę. Kawa przypominała „americano” a ja lury nie pijam. Rześko. Temperatura po raz pierwszy nie przekracza dwudziestu stopni no ale przecież jesteśmy w górach.

20140804_074059 (1024x576)

Do miasteczka zjeżdżamy kilkadziesiąt metrów w dół a tuż za nim zaczyna się pięć kilometrów końcowego podjazdu na przełęcz. Płasko nie jest, czasami inklinometr pokazuje 12%. Parujący las pachnie intensywnie. Czasem słychać szum wody spływającej ze skał. Co dziś mamy za dzień? Poniedziałek? To dlatego pojawiają się ciężarówki wiozące ścięte drzewa. Ich umęczone silniki wyją na najwyższych obrotach a jadąc pod górę nie są o wiele szybsze od rowerów. Wreszcie osiągam (Terry i Vince podjadą 5 minut później) Passo del  Mandrioli.

DSC02762 (1024x768)

To był chyba najwyższy punkt na całej naszej trasie. Żegnamy Toskanię. Przed nami Emilia Romana. Tuż za zakrętem (ciasnym, ciężarówka i osobowe auto nie mieszczą się, osobówka musi się cofnąć) rozpościera się widok na urokliwą dolinę i gdzieś w dole połyskują w słońcu auta zjeżdżające po serpentynach. Nawet nie mam jak zdobić zdjęcia. Tuż za mną jedzie wielkie iveco a od przepaści dzieli mnie tylko murek. Po niespełna dwudziestu minutach jesteśmy w dolinie. Zatrzymujemy się w barze tuż przy stacji benzynowej. Kawa! Koniecznie.

20140804_094157 (1024x576)

Siadamy przy stoliku. W dolinie na filarach przebiega autostrada.  Tuż przed nami rondo. Cztery wyjazdy, cztery kierunki. Dwa na autostradę, Jeden ponownie na przełęcz i ostatni, z drogowskazem: Piero di Bagno. Miasteczko zdobyła 5 Kresowa Dywizja Piechoty.

Kawałek za miastem droga rozwidla się. Skręcamy w lewo i po chwili zaczynamy wspinaczkę. Mniej ważna droga ma ograniczenie dla samochodów ciężarowych a co się z tym wiąże, jest o wiele bardziej stroma. Do tego robi się znów gorąco i za każdym niemal zakrętem liczymy na to, że w końcu zacznie się jakiś las, który choć lekko ją zacieni. W najwyższym punkcie mamy ponad osiemset metrów, lecz sama przełęcz jest o wiele niżej. Gdzieś w dole pozostała autostrada, soczysto zielona dolina, miejscowości.

20140804_114237 (1024x576)

Długi zjazd doprowadza nas do Santa Sofia. To miasto z kolei wyzwalała 5 Wileńska Brygada Piechoty. Jest więc wysoce prawdopodobne, że polscy żołnierze siedemdziesiąt lat temu przedzierali się drogą, którą jechaliśmy. Terry odczuwa dwa długie podjazdy. Czas na odpoczynek. W sklepie robimy zakupy a za stół służy nam murek odgradzający ulicę od rzeki. Po posiłku nie obędzie się bez kawy. Siedzimy w kawiarnianym ogródku Dwa stoliki dalej trwa zażarta dyskusja. Szczupły, długowłosy, na oko w moim wieku gość zawzięcie mówi o Niemcach. Nie wiem w jakim kontekście bowiem co chwilę słyszałem tylko „Tedesca”.

20140804_121353 (1024x576)

Kilkanaście kilometrów jedziemy wzdłuż koryta rzeki. Jest płasko. Dopiero w Galeata skręcamy ponownie w góry. Początkowo nie chciałem w to wierzyć, myślałem, że pomyliliśmy drogę. To było może trzy, może cztery kilometry ściany, której nachylenie momentami dochodziło do 17,6%. Na pierwszym odcinku Terry zeszła. Ja użyłem maksymalnych przełożeń by jakoś pokonać tę przełęcz. Nawet nie pamiętam jak to maleństwo się nazywało. Było nie wyższe niż 500 metrów, ale za to jakie upierdliwe.

20140804_140559 (1024x576)

Był to zarazem ostatni podjazd na całej naszej trasie. Mijamy śpiące poobiednia sjestą wsie, a droga powoli obniża się. Wreszcie za nami zostają ostatnie górki a my mijamy tablicę z napisem Predappio. Miejscowość wyzwolili żołnierze 6 Lwowskiej Brygady Piechoty. Zatrzymujemy się obok cmentarza. Nie, nie ma tu wojskowych, prostych krzyży, Są za to kaplice z podziemnymi kryptami. Jestem w szoku. W jednej z nich spoczywają prochy Benito Mussolini’ego. Wchodzę do krypty. Nad kamiennym sarkofagiem popiersie duce. Na włoskiej fladze spoczywa księga pamiątkowa. Nie pamiętam by w jakimś europejskim kraju czczono dyktatora. Na schodach przy wyjściu mnóstwo marmurowych tabliczek od różnych związków i organizacji.

P1050738 (1024x768)

Miasto na pierwszy rzut oka wygląda normalnie. Zatrzymujemy się obok lodziarni Specjalność: lody domowe, o smakach jakie lubił Benito. Naprzeciwko sklep o wymownym napisie: Pamiątki z Predappio w kolorach włoskiej flagi. W środku: kopie przemówień duce, zdjęcia, symbole partii faszystowskiej, czapki a la Benito i wiele, wiele innych gadżetów. Już teraz wiem z czym mi się kojarzy to miasto, z osiedlami, którymi przez teren dawnego NRD wjeżdżałem do Berlina. Domki, prawie identyczne, kostka na ulicy – podobnie. Ciekawe, kto z kogo brał przykład? Na ulicach nie widzę kolorowej ludności, której w innych włoskich miastach jest pełno. Jeżeli kiedyś w Europie narodzi się nowy wódz to wcale mnie nie zdziwi, że będzie szukał inspiracji w tym miejscu… . Obym się mylił. Noc spędzamy w Forli.

P1050742 (1024x768)

Forli – Bolonia

Wieczorem przespacerowaliśmy się jeszcze po Forli. W hotelu „Gardena” bardzo wygodnym i do tego bardzo tanim jemy włoskie niestety śniadanie i ruszamy. Nad drogą gromadzą się chmury i kiedy zacznie z nich padać jest tylko kwestią czasu. Jedziemy równiną którą przemierzały polskie wojska. Faenza. Zdążyliśmy zatrzymać się w podcieniach rynku na kawę gdy zagrzmiało  i zaczęło lać. Dziś dzień targowy, chyba wtorek? Straciłem rachubę czasu dopiero rzut oka na ekran zegarka potwierdza, dzień tygodnia. Kilkanaście samochodów w pośpiechu wyjeżdża, część sprzedawców pakuje towar, składa stoły, wielkie parasole i chowa się w podcieniach.

20140805_073150 (1024x576)

Po godzinie nieśmiało odbijają się od bruku pierwsze promienie słońca. Jedziemy do Imola. Przed samym miastem, po lewej stronie Terry zauważa niewielki pomnik poświęcony Polakom. Wjeżdżamy do centrum. Na starym mieście siadamy na kamiennych ławach i jemy późne, drugie śniadanie. Na położonym tuż obok rynku deszcz przetrzebił sprzedawców. Zostały tylko warzywa, owoce i rośliny. Deszcz im nie przeszkadza. Pijemy kawę i podekscytowani wsiadamy na rowery. przed nami Bolonia.

P1050754 (1024x768)

Dosłownie na rogatkach miasta, przy samej ulicy, po prawej stronie jest cmentarz. Następna ekipa z Polski prowadzi prace remontowe. Dzięki nim możemy dostać się do tablicy przysłoniętej przyczepą. Teraz, w czasie remontu miejsce to służy jako szatnia i magazynek. Zmieniamy koszulki, kaski na czapeczki z napisem „Senat RP”. Raz jesteśmy Bergamasca, raz Rowerologia. Mamy czas, zresztą na wszystkich czterech cmentarzach mieliśmy. Casamassima, Monte Cassino, Loreto, Bolonia. Szlak znaczony ofiarami.20140805_131741 (1024x576)

Przejechaliśmy w sumie 1053 kilometry. Trzynaście dni jazdy. Walki trwały znacznie dłużej. Wojska wylądowały w Taranto, na południu Italii 21 grudnia 1943 roku, Monte Cassino było w dniach 17 -20 maja 1944, czerwiec to Ortona, Pescara, lipiec – Loreto, Ancona, sierpień – Pesaro, Rimini a także miejscowości, którymi jechaliśmy wczoraj, przedwczoraj, dwa dni temu. Dziś jest Bolonia a Bolonia to już 21 kwiecień 1945 roku.

P1050763 (1024x768)

O 6.05 żołnierze 9 Batalionu Strzelców Karpackich weszli do miasta i zatknęli na jego wieżach polską flagę. Jedziemy w to miejsce. Ulice coraz węższe, kamienice coraz wyższe. Stajemy. Vince pokazuje na coś za moimi plecami. Odwracam się i zadzieram wysoko głowę. O cholera, ale wysokie! Zamiast wbiegać na górę (nie wiem czy wolno) z naszymi miniaturowymi flagami ustawiam statyw. Bo my też mamy dziś 5 sierpnia 2014 roku nasze małe zwycięstwo.

DSC02800 (1024x768)

Zamiast epilogu.

13.09.2021

Meandry rzeki Meon

Do rzeki Meon, którą ja osobiście objechałem wielokrotnie,  zabraliśmy się od środkowego odcinka. Tym razem w  odstępie siedmiodniowym, "zaliczyliśmy" odcinek dolny i wreszcie w sobotę (11.9) górny. O środkowym pisałem już natomiast o pozostałych dwóch jeszcze nie. Już śpieszę nadrobić ...

Pogoda sprzyja odważnym, no bo jak inaczej nazwać fakt, że po starcie przez pierwsze pół godziny lało, by już na wyjeździe z Havant pojawiło się słońce. Ale od początku, wycieczka, przynajmniej dla mnie zaczęła się dzień wcześniej, w sobotę. Ja ...

Czwartek, 8:35 am. Ruszamy. Początkowe we dwóch. Kierunek? The Hard. Tam umówiliśmy się z Kacprem. Kacper przypływa do Old Portsmouth promem z Gosport. We trzech ruszamy ulicami miasta w stronę zatoki Solent. Szczerze mówiąc liczyłem, że w porcie, z którego ...