12.05.2012

Łódź – Bergamo, maj 2012. Część III Niemcy – Austria

Tuż za budynkami dawnego przejścia granicznego, teren nieznacznie zaczął się podnosić. Już myślałem, że czeka mnie kolejna wspinaczka, ale nie. Droga, która po niemieckiej stronie nosiła numer 12 powoli acz systematycznie opadała. Po lewej stronie mijałem pagórki Szumaw, po prawej natomiast teren łagodnie opadał ku dolinom. Duży blat z przodu, dwa najmniejsze tryby z tyłu. Rozpędzam się. Do Passau (mam ochotę tam dziś nocować) pozostało mi około 50 kilometrów. Licznik, który w końcu się obudził już dawno przełączyłem na funkcję zegarka. Nie wiem ile przejechałem do tej pory. Może sto kilometrów, może więcej lub mniej.  Widzę jedynie z jaką prędkością jadę. Gdy nie kręcę poruszam się w granicach 33 – 37 kilometrów lecz gdy tylko mocniej nacisnę na pedały prędkość wzrasta do 45 – 50 km/h. Z daleka dostrzegam tunel. Są jakieś znaki, jest i czarny rowerek na białym tle obwiedziony czerwoną obwódką. Nie, nie ma czasu na hamowanie. Tunel nie jest długi. Dociskam jeszcze mocniej i przelatuję kilkuset metrowy odcinek. Uf! Droga omija miejscowości. Co jakiś czas pociągam z bidonu łyk płynu jednak to nie wystarczy. To przychodzi  momentalnie.   Nagłe ssanie gdzieś z okolic żołądka i wrażenie jakbym nagle wypił kieliszek wódki. Ktoś ciągnie na siłę asfalt spod kół, asfalt lekko faluje. Stop! Kiedy ja ostatnio coś jadłem? W Vimperk? No tak, od tego czasu była przełęcz i tylko moje ukochane espresso. Jest stacja benzynowa! Skręcam gwałtownie w lewo.  Siedząc na krawężniku za budynkiem pochłaniam czeskie jeszcze rogaliki i ser. Ser jest dobry! Parę godzin minęło od kiedy wyjąłem go ze sklepowej lady. Zdążył ogrzać się, dojrzeć, nabrać aromatu, bukietu. Mniam! Szkoda, że nie mogę do niego wypić szklaneczki wina. Energia wraca. Czuję się normalnie. Rozglądam się po parkingu. Gdzieś w okolicy musi być tor samochodowy bowiem na nasłonecznionym placu stoi kilka starych podrasowanych beemek na oponach szerokości drogowego walca. Wokół kręcą się przeważnie młodzi ludzie z tatuażami pokrywającymi większość odsłoniętych ramiom, nóg. Wracam na trasę. Drogowskazy pokazują coraz to mniejszą ilość kilometrów do celu. Droga zbliża się do rzeki, zabudowania stają się gęstsze, te po prawej tworzą nadrzeczny bulwar. Mijam tablicę z napisem Passau i namiocik na znaku. Tuz za mostem strzałka prowadzi pomiędzy domami. W końcu widzę trójkąt łąki wciśnięty między wzgórze a rzekę. Na nim dwa czy trzy niewielkie namioty. Zostanę tu na noc.

Wykąpany, z rozłożonym domkiem idę na spacer. Niedaleko, tylko do mijanego mostu. Tu, przy nim jest jednak za duży ruch. Autokary, ciężarówki. Nie, tego mam na dziś dość. Co chwila kierują się w stronę dwóch tunelików, nad którymi na wzgórzu wybudowano zamek. Nie chce mi się tam iść. Wracam na camping. Co to za rzeka? Ilz. Ciekawe, gdzie jest Dunaj? Rozmawiam chwilę z Francuzem, który w campingowej stołówce ogląda mapę, uzupełnia notatki. Gdzie jedzie? Wzdłuż Renu i Dunaju. Ile mam lat? 47. On 63. Naszą wymianę zdań przerwała grupa jego rodaków. Sześć osób w tym dwie na tandemie. Później przyjechała jeszcze trójka Serbów. W recepcji kupuję malutką buteleczkę wina. Sera już nie mam ale do tabliczki czekolady na dobranoc też pasuje. Idę umyć ząbki przed lulaniem. Dwie dziewczyny nagle zaczynają mówić o lekarstwach na zatwardzenie. Po polsku. Jak to dobrze usłyszeć parę zdań w najbardziej znajomym języku.

W nocy musiało nieźle padać. Coś tam może słyszałem, coś mi się wydawało. Wstaję o piątej. Jest jeszcze ciemno. Sos. Podsmażam cebulkę na oliwce, dodaję czosnek. Penne już gotowe. Nie mam tak wielkiego gara jak Vincenzo i nie gotuję tym razem spaghetti. Dobre spaghetti potrzebuje dużo wody. Mniejsza (krótsza) forma makaronu – zdecydowanie mniej. Wchłaniam porcyjkę, wycieram chlebem resztki oliwy. Tak! To było to. Po chwili kafeterka daje znać radosnym bulgotaniem, że moja poranna kawka jest gotowa. Kaczki na rzece kłócą się o coś. Ciekawe o co? Zwijam moja twierdzę i ruszam w dalszą podróż. Aha, Vincenzo przysłał mi wiadomość:  stąd do Bergamo mam jeszcze 630 kilometrów i tylko trzy dni! Muszę coś wykombinować.  Drogowskaz do centrum wskazywał na wspomniany już tunelik. Cholera, dlaczego nie przyszedłem tu wczoraj? Tuż za nim był Dunaj! Wlewam się w rzekę mknących samochodów, przekraczam most i szukam drogowskazu z liczbą 12. Nie ma. Jest za to Furstenzell. Dobra, to już poza miastem, kierunek mniej więcej się zgadza, jadę. Gdyby głupota miała skrzydła… i tak dalej. Pamiętacie to zdanie? Wbiłem się na jakieś górki, krótkie zjazdy i podjazdy. Krótkie? Tak! Ale za to treściwe bo i 14% też jest. Zatrzymuję się dopiero w Bad Griesbach pod sklepem. Pić! Chce mi się pić. Upał nie daje za wygraną. Uzupełniam też bufet. Fajnie popatrzeć z góry na dolinę rzeki Inn, tylko po co ja się tu pchałem? Straciłem może niewiele dystansu, może 10 kilometrów, ale przez ten czas mogłem jechać wreszcie po płaskim a nie po hopkach. Wreszcie docieram do poszukiwanej wcześniej szosy. Planuję jechać nią do Simbach a dalej szukać dróg w kierunku Rosenheim.

Niestety tuż przed miastem moja droga przekształca się w ekspresówkę a ja, choćbym nie wiem jak się starał do samochodu nie będę podobny. Zjeżdżam w dół i usiłuję znaleźć dalszą drogę od strony miasta. Pudło. Nie pozostaje mi zatem nic innego jak przekroczyć most na rzece Inn (jej wody przypominały kawę z mlekiem) i wjechać do austriackiego Braunau. Tu niemal intuicyjnie odnajduję drogę do miejscowości o nazwie Ach. Jadę wysoką skarpą. Gdzieś, czasem między drzewami połyskują wody rzeki. Może po dwudziestu (ten przeklęty licznik), może po dwudziestu kilku kilometrach droga kończy się skrzyżowaniem. Wracam do Niemiec. Do miasta Burghausen. I to co mnie tam czeka jest warte po stokroć potu wylanego na trasie. Do Ach prowadzi kilkanaście szybkich i wąskich zakrętów serpentyny spadającej nad brzeg rzeki. Zdjęcia tego nie oddadzą, ale to co tam zobaczyłem pozostanie do końca w mej pamięci: wąski drewniany most spinający brzegi rzeki, a za nim, na brzegu, stare miasteczko, nad którym górują mury obronne zamku. Ostrogi chronią filary mostu. Nośność? 3,5 tony. Pamiętacie stary drewniany most w Wyszogrodzie? Ten jest krótszy, ma może dwieście, trzysta metrów. Gdy z naprzeciwka nadjeżdża taksówka czuję pod sobą drżenie konstrukcji. Ulica, która prowadzi z mostu kończy się na rynku. Robię kilka fotek pod pomnikiem rowerzysty (ok. 3 metry wysokości), którego chce ugryźć w kostkę biegnący pies.

Po półgodzinnej przerwie ruszam dalej. Niestety już wiem, że aby zdążyć na czas i być w Bergamo w piątek wieczorem, najpóźniej w sobotę rano muszę skorzystać z pociągu. Teoretycznie cofam się jadąc 20 w dół w kierunku Salzburga ale tylko tam może uda mi się dostać do pociągu, który podwiezie mnie w kierunku Innsbrucka. Przed sobą mam widok na pasmo wysokich, postrzępionych gór. Na niektórych szczytach leży śnieg. Dworzec w Salzburgu przypomina wielki plac budowy. Część peronów jest już schowana pod przeszklonym dachem, część jest jeszcze w przebudowie. Wszędzie tablice informacyjne: jak, gdzie, którędy. Innsbruck,  jest! Railjet jedzie godzinę z kawałkiem lecz, czy pojadę w nim z rowerem? Niestety nie. Do Innsbruck mogę dojechać niemieckim składem z przesiadką w Rosenheim. Nie mam wyjścia. Kupuje bilet (Niemcy nie doliczają dodatkowej opłaty za rowery) i czekam pół godziny na peronie. W tym czasie mogę tylko pomachać chusteczką odjeżdżającemu właśnie składowi wysokiej prędkości. Czarno – czerwone wagony ciągną trzy lokomotywy. Economy, first class oraz premium. Długi skład Railjet-a po chwili znika za zakrętem. Mój „piętruś” właśnie przyjechał z Monachium. Szybka wymiana pasażerów, ostukanie kół i klimatyzowany skład po chwili wjeżdża na terytorium Niemiec. Jazda trwa około dwóch godzin. Na każdej stacji dosiadają się nowi pasażerowie tak więc w Rosenheim jest już niemal komplet. Nie przeszkadza to oczywiście w przewozie rowerów, które tu w każdym wagonie mają dla siebie dużo przestrzeni.  Godzinę czekam na dworcu, na skład do Innsbrucka. Gdy do niego wsiadam ściemnia się. Zaczyna padać lekki deszcz. Myślę, że przenocuję gdzieś w mieście, może nawet na dworcu przed wjazdem na Brenner lecz gdy docieram na miejsce jest godzina 23.10. Dworzec (wielka szklana hala) zaczyna żyć swoim nocnym życiem. Prostytutki, ćpuny (znów usłyszałem polską mowę), bezdomni i oszołomy wszelkiego rodzaju ciągną w okolicę dworca jak ćmy do lampy. Spoglądam na tablicę. Za pięć minut odjeżdża ostatni pociąg na przełęcz. Pędzę w kierunku oddalonego troszkę składu. O 23.50 jestem na stacji końcowej na przełęczy Brenner. Na południe od niej są Włochy.

13.09.2021

Meandry rzeki Meon

Do rzeki Meon, którą ja osobiście objechałem wielokrotnie,  zabraliśmy się od środkowego odcinka. Tym razem w  odstępie siedmiodniowym, "zaliczyliśmy" odcinek dolny i wreszcie w sobotę (11.9) górny. O środkowym pisałem już natomiast o pozostałych dwóch jeszcze nie. Już śpieszę nadrobić ...

Pogoda sprzyja odważnym, no bo jak inaczej nazwać fakt, że po starcie przez pierwsze pół godziny lało, by już na wyjeździe z Havant pojawiło się słońce. Ale od początku, wycieczka, przynajmniej dla mnie zaczęła się dzień wcześniej, w sobotę. Ja ...

Czwartek, 8:35 am. Ruszamy. Początkowe we dwóch. Kierunek? The Hard. Tam umówiliśmy się z Kacprem. Kacper przypływa do Old Portsmouth promem z Gosport. We trzech ruszamy ulicami miasta w stronę zatoki Solent. Szczerze mówiąc liczyłem, że w porcie, z którego ...