06.05.2017

Mio papa era un Alpino (Mój tata był Alpino)

Wśród zalewu listów, które co dzień docierają do e – skrzynki, przed świętami wyłowiłem ten od Vince: tradycyjne życzenia oraz garść informacji o najbliższych planach. W załączniku plakat, z którego czerwone litery oznajmiają: Mio papa era un Alpino, czyli mój tata był Alpino –  żołnierzem włoskich jednostek alpejskich, o których kilkakrotnie już pisałem, a z którymi miałem styczność po raz pierwszy w 2009 roku podczas naszej podróży przez zachód Rosji i Ukrainę. Zakiełkowała mi wtedy myśl, a może by tak zrobić Vince niespodziankę i tym razem niezapowiedziany pojawić się w Bergamo?

W południe, 27 kwietnia zapakowałem rowerek do auta i przez Wrocław, Drezno i Monachium ruszyłem do Italii. W normalnym roku, przed Italią dodałbym „słonecznej” lecz w tym, Bawaria powitała mnie śniegiem i temperaturą +4’C. Poranna autostrada ostrzegała kierowców przed ślizgawicą i ograniczyła prędkość do 80 km/h. Im dalej (wyżej) tym gorzej. Na Brener/Brenero temperatura spadła do zera, a obfitość opadów spowodowała olbrzymi korek w stronę Austrii, a do Włoch jechałem wolniej niż normalnie jeżdżę na rowerze w kawalkadzie zsuwającej się po lodzie w dolinę. Masę drzew uległo pod naporem ciężkiego śniegu a normalną, autostradową prędkość można było osiągnąć dopiero o wiele niżej już za bramkami, na których pobiera się bilety.

W Bergamo byłem około czternastej, na długo przed prezentacją. Udało mi się zaparkować niedaleko kościoła św. Józefa na tyle bezpiecznie by nie zostać wykryty. Spacer do centrum Bergamo, pizza, jeszcze jeden spacer i czekanie. Wreszcie dojrzałem parkujące tuż przy kościele, ciemnoszare kombi. Do występu zostało mniej więcej tyle czasu, że mogłem spokojnie wypić kolejne espresso.

Do wnętrza wszedłem jako jeden z ostatnich, zająłem miejsce w ławce i wtopiłem w tłum prawie setki zgromadzonych osób. Vince opowiadał początkowo o tym, dlaczego włoscy żołnierze, w tym Alpini znaleźli się w Rosji, dołączył do zdjęć z okolic Rossoszy (sztab włoski), świeże z naszej ubiegłorocznej wizyty w Gierłoży, a wszystko przeplatane było występami chóru i recytacjami aktora. Zacząłem chodzić, robić zdjęcia i przez moment wydawało mi się, że zostałem rozpoznany, lecz nie, udało mi się zachować do końca anonimowość. Dopiero po zakończeniu, podszedłem nieco z boku do Vince z gratulacjami. Widok jego zaskoczonej miny był bezcenny i dla samego przywitania warto było dwadzieścia godzin tłuc się samochodem. Podobnie zareagowała Terry i Elena, młodsza córka, która dziś zajmowała się „reżyserką”.

Przeszliśmy do sąsiedniej sali na przyjęcie, na którym posiedzieliśmy do północy i już nie anonimowo poznałem kilkanaście nieznanych mi wcześniej osób. A następnego dnia rano obudziłem się później niż zwykle, dopiero przed dziewiątą.

Vince pojechał do pszczół a Terry i ja, w górę doliny Brembo. W sąsiedniej miejscowości odbywał się targ. Leo – ich wnuczek, który właśnie nauczył się jeździć na rowerze, pedałował zawzięcie po całym placu zabaw. Byłem jeszcze oszołomiony zmianą klimatu i ucieszyłem się na wiadomość, że późnym popołudniem ruszamy w stronę Passo S. Marco do znajomych. Dziewięć lat temu do „przegibka” zabrakło nam niecałe sto metrów. Droga była zawalona śniegiem. Dziś po kolacji poszliśmy na rekonesans. Droga zamknięta była już na wysokości 1600 metrów, a spacer wyżej zakończyliśmy… przy czole świeżej lawiny. Tak więc i w tym roku „Święty Marek” jest dla mnie niedostępny.

Dostępne jest za to Valle Taleggio, do którego ruszamy następnego ranka. Do tej doliny mam sentyment. Jechałem ja po raz czwarty czy też piąty i za każdym razem lubię ten wjazd w zwężającą się dolinę, za którą zaczyna się bardzo fajna wspinaczka. Od tego roku można już jechać tunelem. Nie wiedziałem o tym i skręciłem na starą drogę wokół wzniesienia. Jazda tędy stała się bardzo niebezpieczna z uwagi na narastającą erozje skał. Droga usiana jest odłamkami lecącymi nie wiadomo z jakiej wysokości, ale gwarantującymi dziurę w kasku i nie tylko.

Gdy już jesteśmy na przełęczy, jedziemy jak po rancie głębokiego talerza mając nad głowami alpejskie, niektóre ośnieżone szczyty a pod kołami dolinę znaną z produkcji fantastycznego, regionalnego sera. Jest oczywiście przerwa na kawę i kolejny podjazd, po to, by wydostać się z tego „głębokiego talerza” i po raz kolejny zobaczyć serpentyny zakrętów prowadzących w dół do Brembilla.

A po krótkiej przerwie dołącza do nas Terry i jedziemy do Bergamo. Niestety dziś panuje na starym, wysokim mieście niezwykły ruch. Do tego część ulic jest zamknięta, trwa bowiem wyścig „mydelniczek”, czyli zjazd na byle czym wokół miejskich murów.

I nadszedł 1 maja i załamanie pogody. Jeszcze wieczorem, byliśmy na kolacji i niebo było pełne gwiazd, a rano upierdliwy siąpiący deszczyk zmieniał się czasami w ulewę. I tak na zmianę do samego wieczora. co robić? Poniedziałek, święto, muzea zamknięte, Elena odnajduje „Święto Chleba” w oddalonej o parę kilometrów od Bergamo miejscowości. Jedziemy.

W, jak się okazało sali przy zakonie wystawiło się kilkanaście krajów: Maroko, Indie, Rumunia, Gambia, Senegal, Filipiny i Polska. Marokanka nalewała nam fantastyczną, miętową herbatę, na moją prośbę z jak największej wysokości, próbowaliśmy wypieków z różnych stron świata, a na hinduskim stoisku można było spróbować potrawy z cieciorki i ryżu, popijając rumuńskim winem.

Na deser zagryzaliśmy toruńskie pierniki a w drodze powrotnej odwiedziliśmy market, w którym kupiłem przy okazji niewielki zapas sera i polenty.

Nadszedł wtorek i według prognoz pogody do popołudnia miała być super pogoda. Co prawda gdy rano, omijając potężny korek dojeżdżaliśmy do Bergamo, termometry wskazywały jedynie pięć stopni, ale na niebie nie było ani jednej chmurki. Gdzieś po dziewiątej dotarliśmy nad brzeg Lago di Iseo. Byłem tu po raz drugi lecz na dziś Vince zaproponował objechanie jeziora dookoła.

Momentami trasa wiodła tunelami i galeriami, a co jakiś czas w krystalicznej wodzie odbijały się ośnieżone wierzchołki gór. Linia brzegowa miała coś około 60 kilometrów i każdy z nich był wart przejechania.

Gdzieś, mniej więcej w trzech – czwartych trasy dotarliśmy do Monte Isola, największej we Włoszech wyspy na jeziorze. W ubiegłym roku (a może to już dwa lata?) pewien artysta połączył żółtymi pomostami brzeg jeziora z wyspą.

Mam gdzieś zapisane zdjęcia tej instalacji: dowiedziałem się o niej od Vince. Z tego co pamiętam, żółte pomosty prowadziły też na sąsiednią, malutką wysepkę, ale tego pewny nie jestem. Ale jestem pewny, że warto zwiedzić Sulzano, podobnie jak Lovere, Iseo i Sarnico, zresztą co tu wymieniać nazwy miast, warto je zwiedzić wszystkie położone dookoła jeziora nocując przykładowo na jednym z campingów, a na obiad polecam nadbrzeżną knajpkę w Paratico o nieco egzotycznej nazwie Araba Fenice, z której ogródka oglądamy promenadę wymienionego już, położonego po drugiej stronie wody Sarnico, do którego zaprowadzi nas później most.

Po dobrej paście i jeszcze lepszej kawie, raźnie pedałujemy w drogę powrotną do Bergamo, i nie straszne nam są lekkie zmarszczki na ruchliwej trasie. Fajnie się jedzie w temperaturze oscylującej  w granicach 20 kresek, choć na niebie powoli ukazują się niewielkie chmurki, z których zgodnie z prognozą pogody, popołudniem ma zacząć padać.

Po drodze, niemal wymogłem na przyjacielu zjazd do sklepu, w którym można kupić Spezialized‚y we wszelakich odmianach od tych za dwa – trzy tysiące do bolidów, gdzie ramka z widelcem wyceniona jest na dziewięć dziewięćset euro. No cóż mogę tylko polizać szybę, chodź mój poczciwy, nastoletni Speś sprawuje się całkiem dobrze.

Zaraz za mostem na rzece Serio ktoś zawołał „Ciao Piotr!”. Skoro Vince jechał przede mną, to nie mógł być to on. Odwracam głowę i… widzę twarz i rower Claudio, z którym znam się z facebook’a z cztery lata a teraz widzimy się po raz pierwszy w realu! „Picolo monde” zawyrokował Claudio. Tak, świat jest istotnie malutki. Robimy sobie pamiątkową fotkę.

Wszyscy trzej w strojach Bergamasca. Popołudniem, po powrocie do Ubiale zaczęło padać. Miałem wyjechać na noc, lecz jak się okazało, z samego rana w środę Terry leciała do Neapolu. Wyruszyliśmy o pół do szóstej, zostawiłem ją na lotnisku i o dwudziestej pierwszej byłem w Łodzi. Tym razem na Brenero nie było lodu i śniegu.

 

 

 

13.09.2021

Meandry rzeki Meon

Do rzeki Meon, którą ja osobiście objechałem wielokrotnie,  zabraliśmy się od środkowego odcinka. Tym razem w  odstępie siedmiodniowym, "zaliczyliśmy" odcinek dolny i wreszcie w sobotę (11.9) górny. O środkowym pisałem już natomiast o pozostałych dwóch jeszcze nie. Już śpieszę nadrobić ...

Pogoda sprzyja odważnym, no bo jak inaczej nazwać fakt, że po starcie przez pierwsze pół godziny lało, by już na wyjeździe z Havant pojawiło się słońce. Ale od początku, wycieczka, przynajmniej dla mnie zaczęła się dzień wcześniej, w sobotę. Ja ...

Czwartek, 8:35 am. Ruszamy. Początkowe we dwóch. Kierunek? The Hard. Tam umówiliśmy się z Kacprem. Kacper przypływa do Old Portsmouth promem z Gosport. We trzech ruszamy ulicami miasta w stronę zatoki Solent. Szczerze mówiąc liczyłem, że w porcie, z którego ...