01.08.2021

W pogoni za niedzielną wycieczką

Oj, jakoś ciężko i pechowo zbieraliśmy się do radosnego przebierania odnóżami po sąsiedniej wyspie. W myśl porzekadła: do trzech razy sztuka, bowiem po raz pierwszy wycieczka zaplanowana była na środowe przedpołudnie, na parking nie przyjechał nikt oprócz piszącego te słowa. Po południu pojechali Magda z Cześkiem, który skończył tuning swojego przyjaciela napędzanego za pomocą nóg. A propos nóg, tuning objął również kończyny, albowiem Czesiek na swe nogi po raz pierwszy założył buty z blokami. Nowe, siedmiomilowe buty nie objęły swym czarem kół i jedno z nich, tylne, radosnym sykiem oznajmiło mu, że „gumę” czasem trzeba zmienić.

Aż wreszcie przyszła ta niedziela, pierwsza w sierpniu, w którą kilka osób postanowiło pojechać na Hayling Island.

Tym razem to ja, byłem tym goniącym uciekający peletonik. No niestety, czasem w niedzielę muszę troszkę popracować. Tak było i tym razem i zaraz po pracy, przebrałem się w obcisłe, spiąłem pośladki i we w miarę szybkim tempie, objechałem zatokę i znalazłem się po drugiej stronie prowadzącego na wyspę mostu.

Krótki telefon i już wiedziałem, że muszę brykać w kierunku cypelka, na skraju którego, tuż obok przystani promowej, znajduje się pub, a w nim czekają na mnie: Magda, Czesiek, Kacper, Kamil i Łukasz. W nim musiałem podłączyć się do niewielkiej kroplówki pod postacią płynu fizjologicznego o nazwie Peroni (ale tylko jeden, malutki).

Niestety Magda musiała korzystając z promu wracać na Portsea, a my, pięciu samców, ruszyliśmy niekoniecznie asfaltem, w stronę wschodniego krańca Hayling Island.

Zatrzymaliśmy się na krótki postój obok parkietu tanecznego, na którym w takt westernowej muzyki tańczyło kilkadziesiąt osób. Nie wiem czy lubicie country, my widocznie nie za bardzo, więc po chwili tańczyliśmy swój własny taniec, na dziesięć kół i pięć rowerów. Tym razem po asfalcie.

Dojechaliśmy do miejsca, w którym ponad pół wieku temu po raz ostatni zapowiadano przez megafony „pociąg kończy swój bieg” i dalej, szlakiem „zwiniętego toru”, zachodnim brzegiem wyspy dotarliśmy do miejsca, gdzie kiedyś stał most kolejowy łączący wyspę ze stałym lądem (czyt. wyspą, Brytanią).

Za mostem, na obrzeżach Havant, pożegnaliśmy Kamila i Łukasza i znaną Wam już z moich poprzednich opowiadań drogą rowerową wzdłuż A27 (zmieniła się jedynie nawierzchnia mostku z drewnianej na betonową) wróciliśmy na Portsea. Postanowiliśmy jeszcze odwiedzić pomnik – memoriał i wzdłuż wschodniego brzegu dotarliśmy do Eastney. Drogą rowerową wzdłuż plaży, w pierwszych, lekkich kroplach deszczu zameldowaliśmy się na Southsea. Ja postanowiłem pozostać już w domu, natomiast Czesiek, oszołomiony działaniem swych nowych butów, odprowadził Kacpra na prom do Gosport.

I tak, w zależności od miejsca startu, przepedałowaliśmy od pięćdziesięciu paru do sześćdziesięciu paru kilometrów. A dlaczego kilometrów a nie mil? A dlatego, że garmin to nie licznik w aucie. Ma pokazywać kilometry a nie mile!

13.09.2021

Meandry rzeki Meon

Do rzeki Meon, którą ja osobiście objechałem wielokrotnie,  zabraliśmy się od środkowego odcinka. Tym razem w  odstępie siedmiodniowym, "zaliczyliśmy" odcinek dolny i wreszcie w sobotę (11.9) górny. O środkowym pisałem już natomiast o pozostałych dwóch jeszcze nie. Już śpieszę nadrobić ...

Pogoda sprzyja odważnym, no bo jak inaczej nazwać fakt, że po starcie przez pierwsze pół godziny lało, by już na wyjeździe z Havant pojawiło się słońce. Ale od początku, wycieczka, przynajmniej dla mnie zaczęła się dzień wcześniej, w sobotę. Ja ...

Czwartek, 8:35 am. Ruszamy. Początkowe we dwóch. Kierunek? The Hard. Tam umówiliśmy się z Kacprem. Kacper przypływa do Old Portsmouth promem z Gosport. We trzech ruszamy ulicami miasta w stronę zatoki Solent. Szczerze mówiąc liczyłem, że w porcie, z którego ...