11.05.2012

Łódź – Bergamo, maj 2012. Część I Polska

 A właściwie kwiecień-maj bowiem w trasę ruszam w czwartek po południu, 26 kwietnia. Dwa komplety kolarskich ciuchów, przeciw-deszczówka, cieplejsza bluza, komplet ciuchów cywilnych, namiot i to w czym i na czym się śpi. Kawa (obowiązkowo), kafeterka (bez tego nie ruszę), gaz, palnik, jakaś dętka i okazało się, że mam do dźwigania 15 kilogramów. Mijam delikatnie wystające szyny tramwajowe. Czterech łysoli w beemce na pabianickich numerach nie wiedzieć czemu wyciąga przez okno rolkę toaletowego papieru. Ulica Szczecińska pomimo swej niezbyt dobrej nawierzchni wyprowadza mnie na obrzeża miasta. W Konstantynowie skręcam w prawo i pędzę do Lutomierska. Licznik (jeszcze działa) wskazuje 32-35 kilometrów na godzinę. Po raz pierwszy jadę z tak dużym bagażem na szosowych kołach. Z tyłu założyłem 25 milimetrową Vittoria, która, jak zapewniał sprzedawca, świetnie się nadaje do długodystansowej turystyki.  Do przedniego CST PRO podchodziłem początkowo jak pies do jeża, ale skoro polecili mi ją sami bracia Sadłeccy, to znaczy, że jest dobra. Na pewno ma piękny dźwięk wydobywający się na styku gładkiej gumy z podłożem. Tak więc wsłuchując się w świst kół mijam Lutomiersk, Wodzierady a w Łasku skręcam w 481 do Wielunia. Niedawno prawie cały odcinek tej drogi był połatany dość solidnie po zimie. Na poszczególnych łatach zostały jeszcze numery: 100, 200, 300 i następny wykonawca: 100, 200, 300 itd.  Jedzie się wyjątkowo dobrze tym bardziej, że pomimo czwartku i zbliżającego się długiego weekendu na drodze jest stosunkowo mało tirów a te, które jadą zachowują się nieprzyzwoicie grzecznie: hamują gdy widzą nadjeżdżające z naprzeciwka pojazdy i nie wciskają się na chama, nie ocierają się o rowerek, słowem idylla. Gdzieś pod sklepem robię niewielkie zakupy: bułka, ser, jakiś napój. Pochłaniam to przy stoliku, obok dwóch miejscowych, z których każdy wypił po trzy piwa i chwiejnym krokiem dosiada rowerów by wytoczyć się na drogę. Tym razem rubryka  wypadków pozostała czysta. Przynajmniej do czasu kiedy tam byłem. Co było później? Nie wiem. Telefon do Kalinki (mojej kochanej): pamiętaj, nie przemęczaj się, to przecież pierwszy dzień. Dobrze kochanie. Zatrzymuję się w Wieluniu. W moteliku tuż przy krajowej ósemce. Prowadzi go para: ona Polka, on Chińczyk? Wietnamczyk? Nieważne. Ważne jest wygodne łóżko, ciepły prysznic (może w odwrotnej kolejności) i coś do zjedzenia. Polecam karczek! Nie jadam mięsa. To może ruskie? Wchłaniam porcję okraszoną skwarkami. Nie jestem ortodoksem. Zimne piwo rozleniwia. Idę spać.

Szósta rano. Wygrzebuję się z pościeli. Budzę się kubkiem kawy. Kawałek pieczywa, ser, witaminy. Rześkie ranne powietrze zwiększa radość z jazdy. Centrum Wielunia, wyjazd w stronę Kluczborka. Na drogowskazach pojawia się Racibórz. Ciągnik z przyczepą rozpycha powietrze. Kilkanaście kilometrów z prędkością 35 km/h. Województwo opolskie. Mijam Praszkę. W ubiegłym roku remontowali drogę. Tuż za miastem wieczny remont. Gorzów Śląski. Brzydkie, zapomniane przez wszystkich miasteczko. Podobno firma, która remontowała tu drogę zbankrutowała zostawiając znaki ograniczające prędkość, wyfrezowane resztki asfaltu, niedokończony mostek. Po frezach jedzie się jak po tarce. Drrrrrrrr. Nareszcie znak: koniec ograniczenia prędkości.Z ulgą wjeżdżam na dobrą nawierzchnię. Mija mnie jeden, jedyny cham. Dosłownie spycha mnie na pobocze. Jego naczepa jest na szwajcarskiej rejestracji. Ciekawe czy ciągnik też?

O! Już Kluczbork. Chwila w znanej z dobrych wypieków piekarni. Rondo przy miejskiej bramie. Z deptaku wyjeżdża kolarz. „Powodzenia” Dzięki! Mijam jadąc środkiem olbrzymi korek. Pod szlabanem kolejowym melduję się pierwszy. Bomba w górę i… spacer z rowerem. Po takim przejeździe jechać się nie da. Te wystające szyny nawet tirów nie są łatwe. Wiedziałem gdzie chcę się zatrzymać. Zawsze jadąc samochodem intrygowała mnie tablica do miejscowości o krótkiej i zwięzłej nazwie -Oś. Fota. O, nie wiedziałem, że jest tu niewielki leśny parking. Pojawiły się miejscowości o podwójnych polsko – niemieckich  nazwach, gdzieś dalej tuż przed Opolem ktoś wybudował „drogę rowerową”. Jednak budowniczy tego czegoś powinien raczej zająć się projektowaniem architektury ogrodowej, na przykład krasnali niż dróg. Wysoki krawężnik, za nim rynsztok z granitowej kostki, asfalt, rynsztok itd. Potraficie po czymś takim jechać bez zsiadania? A przecież do tego miały służyć, do odseparowania ruchu rowerowego od samochodowego a nie do zatrzymania tego pierwszego.

W Opolu zatrzymałem się tylko na chwilkę. Od espresso na stacji benzynowej. Upał jak jasna cholera. Chyba się trochę za mocno przypiekam. Tuż za mostem na Odrze jest skrót, nieoznakowany bo prowadzi pod wąskim i niskim wiaduktem. Pozwala zaoszczędzić parę kilometrów. Wkrótce wracam na raciborską szosę. Tu też trwały niedawno remonty. W pewnym momencie gdzieś w okolicach autostrady ktoś postawił znak zakazujący jazdy rowerem, furmankami i chyba ciągnikami, ale nie pokazał, ba nie wybudował chyba żadnej drogi dla rowerów. Nie łapałem stopa. Kilka kilometrów łamania przepisów to taka dodatkowa dawka adrenaliny. Dołem mknęły auta na jeszcze bezpłatnej A4. Przed Krapkowicami kolejny zator. Remont ronda. W motocyklowym stylu mijam rząd aut to z lewej, to znów z prawej strony. Powoli zaczynam odczuwać zmęczenie. Gdzieś, nie pamiętam gdzie (może w Reńskiej Wsi?) robię kilka minut przerwy.  Obok sklepu, w cieniu siadam na schodach. Kupione przed chwilą wielkie soczyste jabłko rozgryzam z wielkim smakiem. Sok kapie mi po brodzie, po palcach. Jaką ja miałem ochotę na taki smak!

Polska Cerekiew. Tu zaczynają się pierwsze zmarszczki. Droga wije się do góry, to znów w dół. Skręca w lewo, w prawo. Zagłębia w lesie, przecina pola. Za którymś z kolejnych zakrętów gdzieś w dole spostrzegam zabudowania Raciborza. Już w dole, przy niesamowicie dziwnym rondzie (ktoś rozpłaszczył koło i do tego zgiął je) skręcam w kierunku zachodzącego słońca. Po kilkunastu kilometrach jazdy jestem u celu. Jestem w  niewielkim przygranicznym miasteczku Kietrz. Tu mieszka ojciec Kalinki (mojej kochanej oczywiście!) Czegoś mi brakuje. Wiem, wyburzyli starą fabrykę dywanów! A jeszcze niedawno robiłem tam zdjęcia. Na liczniku mam 189 kilometrów. Pod prysznicem czuję lekkie swędzenie skóry. Jutro trzeba będzie jechać w rękawkach.

 

13.09.2021

Meandry rzeki Meon

Do rzeki Meon, którą ja osobiście objechałem wielokrotnie,  zabraliśmy się od środkowego odcinka. Tym razem w  odstępie siedmiodniowym, "zaliczyliśmy" odcinek dolny i wreszcie w sobotę (11.9) górny. O środkowym pisałem już natomiast o pozostałych dwóch jeszcze nie. Już śpieszę nadrobić ...

Pogoda sprzyja odważnym, no bo jak inaczej nazwać fakt, że po starcie przez pierwsze pół godziny lało, by już na wyjeździe z Havant pojawiło się słońce. Ale od początku, wycieczka, przynajmniej dla mnie zaczęła się dzień wcześniej, w sobotę. Ja ...

Czwartek, 8:35 am. Ruszamy. Początkowe we dwóch. Kierunek? The Hard. Tam umówiliśmy się z Kacprem. Kacper przypływa do Old Portsmouth promem z Gosport. We trzech ruszamy ulicami miasta w stronę zatoki Solent. Szczerze mówiąc liczyłem, że w porcie, z którego ...