20.04.2016

Czechy, Austria, Słowacja czyli „odsiecz wiedeńska”

W odwiedziny do Agaty i Janka początkowo wybieraliśmy się w dwójkę, z Kalinką. Niestety jej wyjazd pokrzyżowały pewne perturbacje z pracą. Jechać samemu, samochodem? Tak trochę głupio. Rowerem? W połowie kwietnia? A czemu nie. Może trafię w „pogodowe okno”? Trafiłem połowicznie i z jednodniowym opóźnieniem, w czwartek, przed południem znalazłem się w pociągu zmierzającym w kierunku południowej granicy. Napisałem „pociągu” a w sumie były to trzy pociągi: regionalny do Częstochowy i Kolei Śląskich do Katowic i kolejny do Raciborza. Czasy się zmieniają, ale te wszystkie „inter” czy jak je tam zwą do tej pory mają pewien problem z przewozem rowerów a w lokalnych, najczęściej nowych lub gruntownie przebudowanych wieszak dla przyjaciela prawie zawsze się znajdzie.

O zmroku znajomymi ulicami Raciborza pędziłem w stronę granicy. Przedostatnia wieś to jednocześnie ostatnie znane mi miejsce gdzie mogłem przenocować a rano po śniadaniu mijałem opuszczone zabudowania dawnego przejścia granicznego. Zaraz za nim, na pierwszym zakręcie musiałem się zatrzymać. Pomnik – czołg, klasyczny T34 w polskim krajobrazie praktycznie już nie występuje. W innych krajach nikomu nie przeszkadza. Zaczyna padać drobniutka mżawka. A wczoraj było tak ładnie. W Opawie zatrzymuję się na moment obok „mrówkojada”. Tuż przed jego ryjkiem fragment szyny tramwajowej przypomina, że kiedyś jeździły tu tramwaje.

DSC03790 Znajomy kantor, w którym dwieście złotych przemienia się w tysiąc dwieście parę koron, pamiątkowa pieczęć w informacji turystycznej i… wjeżdżam pod dach. Mżawka przekształciła się w deszczyk a ten z kolei w rzęsisty deszcz. przeciwdeszczówka na grzbiet, telefon z wątpliwościami (co do jazdy w taką pogodę) do Kalinki, jadę. Na południe. Parę kilometrów za miastem pod nisko wiszącymi chmurami majaczą wzniesienia. Zaczyna się długi, kilkukilometrowy podjazd. Już nie pada. Leje. Czuję się niczym Forrest Gump. Pamiętacie jak opowiadał o Wietnamie? Padło z góry (wiadomo), z boku (od ciężarówek) a nawet od spodu (własne koła). Do tego droga na długim odcinku frezowana, z wahadłowym ruchem. Na pięćdziesiątym którymś kilometrze kończy się podjazd. Niedobrze. Póki podjeżdżam jest mi ciepło – na zjazdach przemoczone ręce, nogi, stopy drętwieją. Kawa!

Planowałem przejazd bocznymi drogami ale w tym wypadku przebieram nogami poboczami głównych dróg. Jadę według drogowskazów. Mapa po wyjęciu z sakwy pewnie po chwili deszczu wyglądałaby jak szmata a kilka jej zdjęć zrobionych profilaktycznie w smartfonie nie dają się „odpalić”. Smartfon zawilgocony zwariował. W jego ślady poszedł stary, poczciwy telefonik z tradycyjnymi klawiszami i małym ekranem.

Na szczęście droga, którą jadę od pewnego czasu nie zabrania jazdy rowerom. Zbliża się miasto Hranice. Powinienem w nim skręcić. Hamulce, normalnie sprawne obecnie są tylko spowalniaczami zresztą, skostniałe z zimna palce i tak telepią się na klamkach ledwo je obejmując. Centrum. Chciałem zapytać się o drogę a gdy zatrzymałem się, pierwszą rzeczą jaką zobaczyłem był napis hostel. Niestety nie ma miejsc, ale po drugiej stronie ulicy jest hotel. Dygocąc melduję się, „rozkulbaczam” spesia i jadę na szóste piętro. Jak to fajnie przebrać się w suche, cywilne ciuchy. A co z telefonami? Rozbieram oba. Niech schną. Co będzie to będzie. Jutro już ich nie wezmę do kieszeni lecz do torby. Jest piętnasta. czas na obiad.

DSC03798Rano nie pada. Kolarskie ciuchy wyschły (w razie czego mam drugi komplet) ale skarpetki i buty nie. Trudno. Zakładam takie jakie mam i po śniadaniu ruszam dalej. Recepcjonistka wytłumaczyła mi jak jechać by ominąć autostradę.  Wjeżdżam na chwilę do Lipnika. Senne miasteczko. Na rynku kolejka do rozkładającego swój stragan producenta wędlin. Obok piekarz, serowar. Podcieniami przechodzę pod kamieniczkami. Kilka kilometrów dalej jestem na trasie w kierunku Przerowa.  Płasko, nudno, mokro (w nogi).  Nie brałem gazu, nie brałem kafeterki. Bazuję na automatach ustawionym na stacjach benzynowych (tfu!). Obok mojej drogi i równoległej trasy szybkiego ruchu czy tez autostrady mam tory kolejowe. Zbliża się jedenasta. Jest piątek. Jak mam zwiedzić Wiedeń to muszę podgonić. Otokowice. Wjeżdżam na stację. Za pół godziny mam pociąg do Brzecławia.

Po dwóch godzinach jazdy wysiadam w przygranicznym mieście. Na szosie, za lasem, tuż przy starych granicznych budynkach zjadam obiad (za korony). Telefony jak oszalałe buczą do mnie esemesami „Witamy w Austrii!” Gdzieś jest tutaj szlak „Eurovelo”, który ma numer dziewięć. Jego tabliczki początkowo pojawiają się, później giną. Podobno odbija w stronę słowackiej granicy. Zostawiam go bez żalu. Pedałuję po górkach w stronę „siódemki”. Pod wiaduktem obok Wilfersdorfu dzwonię do Janka: jechać główną, siódemką do Wiednia? Tak!

W stronę stolicy ruch jest znikomy lecz w kierunku czeskiej granicy tworzy się wielokilometrowy korek tirów i osobówek. Obok drogowcy „produkują” autostradowe jezdnie. Zakaz ruchu rowerów obowiązuje od miejscowości Schrick. Zjeżdżam na rondo i w miasteczku pytam o drogę. Mam jechać prosto nie zważając na zakaz. To droga dla sprzętu rolniczego i rowerów. Gaweinstal. W prawo? W lewo? Po lewej jest stacja benzynowa, niestety automat. Ktoś robi mi zdjęcie! Janek wyjechał mi na spotkanie!

Z tego miejsca do Ulrichskirchen mamy tylko piętnaście kilometrów. Wyłączam „mapowe myślenie” koncentrując się na widokach. W domu padamy sobie w objęcia z Agatą. Jesteś głodny? Kawa? Nie! Najlepsze będzie piwo! Z Agatą i Jankiem znamy się od zlotu AIT w 2005 roku. A właściwie to jeszcze wcześniej. Ale to długa historia. Nie czas i nie miejsce na nią. Siedzimy do późnej nocy.

DSC03820Nie mogę się połapać – to jak Dunaj przepływa przez miasto? Jedziemy północnymi dzielnicami, wzdłuż kanału, przez wyspę do właściwego koryta rzeki mijając po drodze jeszcze jeden niewielki kanał. Pogubiłem się. Janek prowadzi mnie na wzgórza: Kahlenberg i Leopoldsberg, z których rozciąga się panorama miasta. Z tego pierwszego Sobieski prowadził walkę. Mamy do pokonania kilka kilometrów zacnego podjazdu przez urokliwą, pełną niewielkich kamieniczek, knajpek, ambasad XIX dzielnicę. Tuż za nią asfalt ustępuje miejsca kostce brukowej. Za kolejnymi zakrętami odsłaniają się coraz to lepsze widoki Wiednia.

DSC03850W końcu osiągamy szczyt, zaglądamy do kaplicy z pamiątkami (w gablocie mn. monety znalezione na polu bitwy). Pod nami tętni swym weekendowym życiem miasto. Wokół nas masa ludzi. Polski ślub w kościele, wycieczki z różnych krańców świata, kolarze (szosowcy, zjazdowcy), skośnoocy i kobiety w ortodoksyjnych strojach zasłaniających twarze (ale odsłaniające nogi!). Zamawiamy kawę. Jestem zawiedziony. Gdzie ta słynna, wiedeńska kawa? Ta jest wodnista. Przenosimy się na mniej zatłoczone, drugie wzgórze. Nowy, niewielki pomnik pod szczytem przypomina, że w odsieczy wiedeńskiej uczestniczyli też Kozacy. Zjeżdżamy serpentynami po drugiej stronie wzgórz i kierujemy się do brzegu Dunaju. Jadąc wzdłuż niego trafiamy na prom, który przewozi nas na drugą stronę rzeki.

DSC03869Nie wiem, co oznacza ta kula zawieszona nad pokładem, ale odbiliśmy się w niej obaj. Na drugim brzegu rzeki Janek prowadzi nas w kierunku miejscowości, w której jest najdłuższy pomnik poświęcony życiu. Od Hagenbrunn w kierunku kościoła i cmentarza prowadzi droga z ośmioma „stacjami”. Od urodzenia aż do śmierci. Napiszę o nim oddzielnie, wspomnę jedynie, że jest tu wymienionych kilka znamienitych nazwisk znanych na całym świecie: Dirie, Rania al-Abd Allah, Mandela, Wałęsa, Jan Paweł II.

DSC03890Wracamy „szlakiem zwiniętych torów” i wijącą się tutaj, wspomnianą wcześniej dziewiątką Eurovelo. Agata przygotowała dla nas pyszną zupę i upiekła strudel napęczniały od warzyw. Białe wino pasowało do niego wyśmienicie. W końcu jesteśmy w rejonie uprawy winorośli, z której produkuje się typowy tutaj trunek.

DSC03904Niedziela była dniem wiedeńskim. Już nie było tak ciepło jak wczoraj a synoptycy zapowiadali na wieczór opady. Wiedeń, jak każde miasto nie nadaje się specjalnie do zwiedzania rowerem. Ale by objechać miasto i poznać jego najważniejsze punkty jak najbardziej. Postanowiliśmy dojechać do centrum pociągiem. Wysiedliśmy przy Praterze. Tu czekał na nas Dawid – syn Agaty i Janka. Nie wiedzieć czemu, zwiedzanie rozpoczęliśmy od… zmiany gumy. Na 667 metrze od stacji, na drodze rowerowej najechałem na kawałek szkła. Biały kawałek, prawdopodobnie szklanki czy też butelki szpetnie przeciął mi oponę. No cóż, może to kara za pociąg? Kręciliśmy się w trójkę rowerowymi szlakami Wiednia: parki, kościoły, muzea, zamek, opera, parlament, kibice obstawieni kordonem policji (derby), i festyn Styrii, rzeka i kanały, dorożki i miejskie bruki.

Słowem: stolica. Pełen wrażeń wracam za Jankiem do domu. Odprowadzamy Dawida do jego mieszkania na nowoczesnym osiedlu na obrzeżu miasta, odwiedzamy grób Kazika, zmarłego niedawno rowerowego kompana a na kolację jedziemy do chińskiej restauracji. Gdy wychodziliśmy rozpadał się ciepły wiosenny deszcz.

DSC03963Ciepły deszcz to był w niedzielę, ale nie w poniedziałkowy poranek. Ponownie weryfikuję plany. Zamiast na kołach do granicy ze Słowacją dojadę pociągiem. Agata pakuje mi wałówkę na drogę (dzięki!) a Janek odprowadza do stacji. Długi wąż wije się przez przedmieścia, centrum Wiednia, wokół lotniska i miasteczka wzdłuż drogi i Dunaju. Końcowa stacja. Wyjeżdżam na drogę rowerową. Pięć lat temu, z Vince jechałem drogą wjeżdżając niechcący na króciutki kawałek autostrady. Tym razem jadę grzecznie pod mostem przez rzekę. Kręcę się po wzgórzach, oglądam zamek i znane mi już ulice śródmieścia. Ulica obok pałacu i kancelarii prezydenta prowadzi mnie na dworzec. Jeszcze tylko pieczątka (nie było tak łatwo) do odznaki UECT i na stacji kupuję bilet do Żyliny. Z okna pociągu widzę drogę, którą jechaliśmy z Włochem przez Słowację i dalej tranzytem przez Polskę do Petersburga.

W Żylinie ucieka mi pociąg do Czadcy. Postanawiam przenocować w pensjonacie. Restauracja zamknięta ale mam co jeść. To co naszykowała mi Agata starcza jeszcze na śniadanie. Prognoza pogody: nie pada. Temperatura 2 stopnie! Wsiadam na rower już po szóstej rano. Mgła ścieli się w dolinie. Powoli teren wznosi się. Rozgrzewająca cafe-lura na stacji benzynowej dodaje mi energii. Za Czadca (druga kawa) drogowskaz kieruje mnie do Zwardonia.

DSC03966Większość kierowców kieruje się w stronę Cieszyna „moja” droga ma ograniczenie nośności choć czasem pojawia się wywrotka z budowy estakadowej drogi do Polski. Z daleka widać wiszące nad przełęczami wiadukty. Mijam Skalite, ostatnią miejscowość po słowackiej stronie. Jeszcze tylko stromy podjazd tuż po przejechaniu pod kolejowym wiaduktem i jestem na S – ileś tam. Budowniczowie twierdzą, że droga będzie otwarta w sierpniu. I tak nie mogę jechać „superstradą” z daleka widzę znak zakazu. Skręcam do Zwardonia na stację.

DSC03972Budynek zamknięty na głucho. Pociąg do Katowic będzie za godzinę. Wygrzewając się w słońcu czekam na biało niebieskiego elfa w barwach śląskich kolei. Wieczorem po dwóch przesiadkach dojechałem do domu.

13.09.2021

Meandry rzeki Meon

Do rzeki Meon, którą ja osobiście objechałem wielokrotnie,  zabraliśmy się od środkowego odcinka. Tym razem w  odstępie siedmiodniowym, "zaliczyliśmy" odcinek dolny i wreszcie w sobotę (11.9) górny. O środkowym pisałem już natomiast o pozostałych dwóch jeszcze nie. Już śpieszę nadrobić ...

Pogoda sprzyja odważnym, no bo jak inaczej nazwać fakt, że po starcie przez pierwsze pół godziny lało, by już na wyjeździe z Havant pojawiło się słońce. Ale od początku, wycieczka, przynajmniej dla mnie zaczęła się dzień wcześniej, w sobotę. Ja ...

Czwartek, 8:35 am. Ruszamy. Początkowe we dwóch. Kierunek? The Hard. Tam umówiliśmy się z Kacprem. Kacper przypływa do Old Portsmouth promem z Gosport. We trzech ruszamy ulicami miasta w stronę zatoki Solent. Szczerze mówiąc liczyłem, że w porcie, z którego ...