17.07.2012

8 Semana Europea de Cicloturismo

Po pewnych perypetiach związanych związanych z naszym autkiem (okazało się, że na trzy dni przed wyjazdem musieliśmy wymienić silnik) wreszcie ruszamy! Co prawda zamiast w piątkowy ranek dopiero wieczorem ale wreszcie. Przed nami długa droga. Początkowo nie wiedzieć czemu na mapie wychodziło 2,2 tysiąca kilometrów w ostatecznym rozrachunku gdy w końcu udało się „odpalić” NaviExpert-a licznik pokazał 2732 kilometry! Od Wrocławia czuję się (jako kierowca) jak w Europie. Obwodnicą miasta z imponującym mostem jedzie się szybko i sprawnie. Od tego miejsca aż do Hiszpanii jedziemy autostradami.

Dopiero gdzieś w połowie Niemiec przypomniało się nam, że mamy do pokonania w sumie o tysiąc kilometrów więcej i część dróg we Francji jest płatna. Szybko przeliczamy nasze  (ojca, Kalinki i moje) zasoby finansowe. Mało! Ale teraz postanawiamy nie zajmować się tym problemem. Przed nami tydzień w Asturii. Pozostało jeszcze pokonać resztę Niemiec, Luxemburg i całą Francję (dlaczego nawigacja nie chce nas prowadzić tak jak ją prosiłem drogami bezpłatnymi?) i po ostatnim tankowaniem gazu przed granicą z Hiszpanią wjechać do Kraju Basków. San Sebastian, Bilbao i Santander. Porządnie zmęczony minąłem tablicę na granicy Kantabrii i Asturii. Pojawiły się drogowskazy z napisem: Gijon. O ósmej wieczorem, po 48 godzinach jazdy dotarliśmy na miejsce. W stronę campingu jechała kolumna kolarzy.

Po raz pierwszy nie mamy ze sobą namiotu. Z uwagi na Eugeniusza tym razem tydzień spędzimy w kempingowym domku. W styczniu zabukowałem miejsca (bungalowy były już zajęte), teraz pozostało nam odebrać klucz z numerem 13. 22 „cabin” stało nieco z boku wielkiego campingu. Każdy domek miał ubikację i umywalkę oraz trzy piętrowe łóżka. Ustawione w owalu z umieszczoną centralnie łazienką stanowiły swego rodzaju „miasteczko w mieście”. Teraz zajęte przez turystów kolarzy z całej Europy przez cały rok w większości służą noclegiem pielgrzymom idącym do Santiago de Compostela. Nawet teraz pomimo, że cały camping zarezerwowany był na potrzeby zlotu, dwa domki: 9 i 10 pozostawiono dla pieszych i rowerowych pielgrzymów.

Rozpakowanie samochodu zajęło nam około godziny. Rowerki grzecznie zaparkowały na werandzie domku Kalinka z Geniem zagospodarowywali naszą życiową przestrzeń a ja udałem się do biura po wyjątkowo chudą kopertę z naszymi identyfikatorami, numerami na rowery i opisami tras. Wszędzie znajome twarze, to przecież już chyba mój dziewiąty międzynarodowy zlot: Portugalia, Szwajcaria i po dwa razy Belgia, Francja i Polska. Tym razem przyjechało bardzo dużo Ukraińców jednak hegemonia Francuzów jest nie do przełamania: prawie tysiąc osób przy ogólnej liczbie ponad 1230 uczestników przytłacza. Po kolacji długo nie mogę usnąć. Zmęczenie bierze w końcu górę i po 23 (pomimo, że jest jeszcze widno) zapadam w głęboki sen.

Tras las huellas de los Dinosaurios

  Budzę się tradycyjnie o szóstej. Na zewnątrz temperatura podobna do tej w domku. Ciepło. Około 20 stopni. Kawka. Śniadanie z Kalinką i Geniem. O ósmej jestem gotowy do wyjazdu na trasę. Od samego startu strzałki prowadzą nas prosto w górę. Po lewej stronie panorama miasta z budynkiem uniwersytetu na pierwszym planie. W oddali widać ocean. Trasa następnie wiedzie w głąb lądu do Villaviciosa i powoli opada ponownie przybliżając się do oceanu. Na muzeum dinozaurów ochoty nie mam. Wolę połączenie gór i wody. Lastres kusi swym niewielkim portem. Bufety znane nam z poprzednich zlotów? Brak! Na mapce zaznaczone są za to miejsca z „Gastronomia tipica”. Niestety w większości oparte na mięsie i rybach.  Na trasie spotykam strzałki prowadzące w dwóch kierunkach. Nie mam kolorowej mapki. Nadjeżdżają inni kolarze. To skrót do bazy. A jeśli nie chcę  jechać na skróty? Mam bonus w postaci szaleńczego zjazdu wprost na plażę o nazwie Espana. Jest cudownie. Skoro był zjazd… . Sto sześćdziesiąt metrów podjazdu na dwóch kilometrach. Było warto. Powoli zbliżam się do campingu. Tylna oponka nie była już wiele warta. Na zjazdach słyszę cichutkie pyk, pyk, pyk. Już pod domkiem spisuję na straty starego, wysłużonego Panaracer-a.

  Po obiadku idziemy z Kalinką na spacer. Do centrum z bazy mamy dobre trzy kilometry. Do ronda tuż przy ogrodzie botanicznym nie ma chodnika bo… nikt tu nie chodzi pieszo. Dalej obok uniwersytetu ulice obwiedzione są szerokimi, pustymi chodnikami. Czasem na szerokiej drodze rowerowej pojawia się jakiś jednoślad. Idziemy nieznanymi sobie ulicami w bliżej nieokreślonym kierunku. Wreszcie trafiamy na chodnik wzdłuż rzeki. Doprowadza on nas do samej plaży w centrum,miasta. St. Lorenzo? Wawrzyniec! Czyli jej patronem jest imiennik mojego dziadka! Po stu metrach spaceru bulwarem mam dość. Moje nogi nie nawykły do chodzenia. Lody i wracamy.  Zahaczając o supermarket. Wieczorem spotykamy się z Irenką i Stasiem (czarnym Stachem), o których kiedyś Wam pisałem. Camping cichnie dobrze po północy.

El reto del Angliru

   Obrzeżami miasta ruszamy na południe. Pierwsze sześćdziesiąt parę kilometrów lekko wznosi się, to znów opada a wysokość raczej nie przekracza 250 metrów. Szerokim łukiem omijamy od zachodu Oviedo, stolicę Asturii. Trasa prowadzi bocznymi, z rzadka uczęszczanymi drogami. Lasy zasłaniają nam czasami wierzchołki gór. Dopiero w okolicach Ribera wyjeżdżamy na otwarta przestrzeń. Na wielkim rondzie tuż obok huty strzałki kierują w lewo, w drogę powrotną do Gijon, albo w prawo w początkowo dość szeroki kanion. Dopiero po zjeździe z głównej drogi w kierunku La Foz kanion zacieśnia się, a góry wystrzeliwują w niebo. Od La Vega droga kręto i „treściwie” podąża w górę. Na sześciu kilometrach podjazdu zbliżamy się do wysokości siedmiuset metrów. Tu też, w La Para jest możliwość skrócenia trasy. Do szczytu Angliru pozostało jeszcze siedem kilometrów lecz mapa, oraz znaki mówią same za siebie: 24% podjazd! Niestety. Mam za dużo zębów w przekładni aby zdecydować się na dalszą jazdę w górę. W Specialized-zie mam z przodu na małej tarczy 32 zęby. Tu, w OCR-ku aż 38. Być może dałbym radę, ale nogi ma się tylko jedne pomimo, że występują w parach. Nie chcę się narażać na niepotrzebne kontuzje, choć z drugiej strony trochę szkoda. Widok z 1571 metrów jest na pewno niezapomniany. Pozostał mi ponad 10-cio kilometrowy zjazd po bardzo krętej i miejscami  bardzo mocno pochylonej drodze.

  Około 95-go kilometra nogi przestają „podawać”. Jedzie mi się jak po grudzie. To chyba efekt wczorajszego spaceru. Do Oviedo spadamy wprost z otaczających miasto od południa wzgórz. Za miastem płaska i prosta droga po 15 kilometrach kończy się „hopką” na 330 metrów. Poniżej naszej szosy autostrada wbijała się w kolejny tunel. Rozpoczął się długi, łagodny zjazd do samego Gijon. Na camping wpadłem wykończony. Sto trzydzieści parę kilometrów dało mi w kość. Na rozluźnienie obolałych nóg wysączam 1,5 litra napoju o mocy lekkiego piwa i smaku sangrii. Kochanie, nie pójdziemy dziś „do miasta”, dobrze? Dobrze!

Ruta de la fresa

  Wykończyły mnie wczorajsze górki. Góry Kantabryjskie rozciągają się na długości 450 kilometrów wzdłuż wybrzeża Zatoki Biskajskiej a ich najwyższe szczyty są wyższe niż nasze Tatry. Dlatego postanawiam dziś pojechać na najkrótszą z „truskawkowych” (fresa – truskawka) tras, na liczącą niecałe 70 kilometrów trasę „D”.  No cóż, z truskawkami miała ona niewiele wspólnego bowiem ten właśnie odcinek przebiegał przez mocno zurbanizowane tereny. Huty, kopalnie zaczynały i kończyły dzisiejszy dzień. i tak naprawdę największą atrakcją dziś był przejazd przez miasto, port, marinę i plaże miejskie. Dzisiejszego dnia nawet wiele nie fotografowałem. Trafił mi się typowy asturyjski budynek gospodarczy, którego nazwy do tej pory nie poznałem, ale miałem okazję porozmawiać z jego właścicielem. Na wysokich słupach, niczym na palach stoi budynek otoczony zacienionym balkonem. Na balustradach suszą się kolby kukurydzy, wewnątrz przechowywano zboża natomiast na dole stały maszyny rolnicze. Całość była kryta dachówką a dach opadał na cztery strony. Tylko czemu na palach? Z uwagi na gryzonie?  Teraz najczęściej wykorzystuje się te budynki jako pralnie, suszarnie czy też magazyny rzeczy całkiem lub mniej potrzebnych. Wracając do gryzoni. Myszy nie są tu rzadkością i nawet po naszym campingu przemieszczają się pomimo gwaru dość swobodnie. O wiele swobodniej niż wygrzewające się w słońcu jaszczurki. Zachmurzyło się. Ten długi budynek wzdłuż którego jadę to chyba jakaś walcownia. Na zakręcie pojawia się ciężarówka wioząca nieprawdopodobnie długą rurę o średnicy cysterny. Znajome już skrzyżowania. Do domku zostało jeszcze parę kilometrów. Tym razem przez dzielnicę warsztatów samochodowych. Squat. Jedyny budynek w mieście z osmolonymi ścianami i nieporządkiem wokół. Przed pustostanem kręci się kilku naćpanych mleczaków. Obok – eleganckie osiedle, zagrodzone, jeszcze nie zamieszkałe getto luksusowych bloków. Kalinko, jedziemy do miasta?

  Tym razem korzystamy z busa, który kursuje kilka razy dziennie z campingu do końca plaży „dziadka Wawrzyńca” (swoją drogą dziadek podobno do „świętych” nie należał). Tuz obok przystanku zejście do term rzymskich. Odkopano je i w 1995 roku urządzono muzeum. Oglądamy na początek film (co prawda po hiszpańsku, ale treść jest mniej więcej zrozumiała). Gdy nasza część kontynentu spała jeszcze w lepiankach i szałasach, tu Rzymianie tysiąc osiemset lat temu zażywali kąpieli w ciepłej wodzie. Prosto z term wychodzimy na plażę. Stąpamy po kamieniach, po piaszczystej plaży. Dzieci łowią kraby.  Wracamy na bulwar. Przed nami cytadela. Na wzgórzu, chroniąc portu stały wybudowane na przełomie XIX i XX wieku potężne baterie artylerii. Nad nimi górowało stanowisko obserwacyjne. Wracamy do współczesności. Tuż obok fitness club na świeżym powietrzu. Urządzenia do ćwiczeń dla pań, panów. Obok skate park. Schodzimy po skałach na brzeg oceanu. Zaczyna się przypływ. Centrum. Tutejsza sjesta trwa dłużej niż we Francji. Większość sklepów otwiera się dopiero o 17.00. Zgłodnieliśmy. Tipical foods – owszem, ale jak już wspomniałem większość potraw to mięso, owoce morza i ryby. My wegetarianie jesteśmy na przegranej pozycji. Bus już dziś nie jeździ. Pozostają nam lody na bulwarze. W przeciągu dwóch godzin plażę niemal całkowicie pochłonęło morze.

  Przyzwyczajam się chyba do spacerów. Dziś ten paro kilometrowy spacer już nie boli. Prawie na samym końcu, około kilometra od domku zakotwiczamy w knajpce. Chcę w końcu spróbować miejscowej Sidry. Szklaneczka? Nie! To młode, lekko gazowane jabłkowe wino kupuje się na butelki. Kelner pokazuje nam sztukę nalewania tego trunku. Do szklanki lekko mętnawa ciecz trafia z ponad metra (to dlatego stoły przykryte są ceratami). Za niebo, za ziemię, za ciebie, za mnie. Do dna! Do butelki dostajemy zakąskę, która Kalince przypominała jądra. Wegetarian? Sorry! Zamiast mięsa dostajemy „rosyjską” sałatkę warzywną. Z tuńczykiem.

 Czwartek – dzień wolny!

   Zapomniałem! Z rozpędu wyjeżdżam na trasę, której nie ma. Okrążam położone niedaleko uniwersytetu budynki politechniki. Po wspólnym śniadanku idziemy do ogrodu botanicznego. Ten olbrzymi i dawno już zagospodarowany teren dzieli się na kilkanaście działów. Przez gatunki endemiczne, sukulenty trafiamy do działu roślin uprawnych, ziół, części muzealnej a następnie po wspaniałej kawie trafiamy do parku (aleja platanów), roślin wodnych, ogrodów wschodnio – europejskich (swojsko) i lasów.  Na końcu możemy poleżeć na leżankach ustawionych pośrodku wielkiej polany by później przez dąbrowę (rosną tu tylko dęby a ich średnia wieku to około 300 lat) dojść do placu zabaw i obok amfiteatru zagłębić się wśród skał pod wodospad i dalej wśród stawów i stawików przejść do ogrodu japońskiego skąd prowadzi droga do wyjścia. Jeżeli chcielibyście go zwiedzić zarezerwujcie sobie minimum trzy godziny. Wieczorem jesteśmy umówieni z Agatą i Jankiem z Austrii. Nie widzieliśmy się dwa lata. W ubiegłym roku w Belgii byliśmy na dwóch oddzielnych bazach. Jest o czym opowiadać.

Sabor marino

  Inaczej mówiąc trasa nadmorska. Chyba najładniejsza ze wszystkich zlotowych tras. I początkowo nieco przygnębiająca. W pierwszych dwóch miejscowościach na zachód od Gijon trwała walka służb ratowniczych ze skażeniem mazutem tutejszych plaż. Podobno „coś” wyciekło z jednej z fabryk. Skały myte były myjkami wysokociśnieniowymi, brudne, niewielkie kamienie zbierano do wiader i transportowano na brzeg a po piaszczystych plażach ratownicy jeździli walcami, na które zbierane było to czego na plaży być nie powinno. Droga była bardzo urozmaicona. Co chwilę pomimo bliskości oceanu trafiały się podjazdy i zjazdy. Krótkie, ale wdzięczne. Do tego stopnia, że niektóre osoby zsiadały z rowerów. Gdzieś w oddali zamajaczyła latarnia morska. Mój dzisiejszy cel. Cabo Penas. Już z oddali prawie stu metrowy przylądek prezentował się okazale. Lecz to, co zastałem na samym brzegu, to raj dla oka i duszy. Ledwie słyszalne fale rozbijały się gdzieś sto metrów niżej o pionowe niemal skały. Miało się ochotę wskoczyć w morską toń. Po niemal godzinnym postoju nad urwiskiem ruszyłem w bardzo urozmaiconą drogę prowadzącą do Aviles by stamtąd skręcić bezpośrednio do Gijon. Bowiem po powrocie na camping postanowiliśmy wyciągnąć Eugeniusza z campingu.

  I tak tez się stało. zaraz po obiadku wsiedliśmy do samochodu i znanymi nam już ulicami dotarliśmy pod samą plażę. Kalinka z seniorem zostali a ja ruszyłem na poszukiwanie miejsca do zaparkowania. Przed moim ojcem pozostał do przemaszerowania blisko dwu kilometrowy bulwar wzdłuż plaży. Towarzyszyłem im przez pierwsze tysiąc pięćset metrów. Później ktoś musiał iść po samochód. Odebrałem ich już na samym końcu. W miejscu, do którego dojeżdżał bus z campingu.

La Comarca de la Sidra

  Tak, tak to już sobota. Dla niektórych ostatnia trasa tegorocznego zlotu. Bardzo urozmaicona, poorana górkami i dolinami trasa, na której produkuje się najwięcej Sidra. Początkowo kierujemy się prosto na południe drogą pod nieco upierdliwą górkę, z której bodajże w środę, albo we wtorek zjeżdżałem. Wysokość końcowa; niewiele ponad trzysta metrów, ale za to jakie widoki! Stąd uformował się niewielki peletonik który prowadziła (tak początkowo myślałem) bardzo szybka para. Niewiele mi trzeba było. Dołączyłem do nich. Wtedy okazało się, że to nie ona i on, lecz dwie dziewczyny ciągną całą grupę. Dużo facetów odpadło. W końcu okazało się, że jesteśmy tylko w trójkę. Jedna z nich miała numer 966, drugiej numeru nie zauważyłem ale tempo, które rozkręciliśmy było naprawdę zacne! Jedna z nich odjechała w Pola de Siero na krótką trasę natomiast druga, ta którą początkowo brałem za faceta towarzyszyła mi aż do Nava. Muzeum Sidra otwierali tu dopiero o 11.00. Czekać ponad pół godziny? Niewielu się na to zdecydowało. Dalsza droga pięła się na blisko pięćset metrów, to znów opadała do piętnastu w Amadi. Wreszcie rozpoczął się najwyższy tego dnia podjazd na La Fumarea. trzy dość strome podjazdy na wysokość 600 metrów. Wtedy na jednym z wypłaszczeń zauważyłem, że mój przedni hamulec „zgubił” prawą gumkę! Postanowiłem podjechać na szczyt i tam skorzystać z serwisowego volkswagena. Na szczęście na setnym kilometrze, na samym szczycie stał znajomy, granatowy bus. Wokół niebo zaciągnęło się chmurami. Problem! Don’t break. Chwilę później zjeżdżaliśmy w deszczu, po karkołomnych zjazdach sięgających miejscami 20% do Gijon.

To już jest koniec

  Wybieram się w ostatnią trasę. Tym razem moją własną. dzisiejsza ich, organizatorów prowadziła od kopalni do kopalni. Ja jadę do miasta. Do miejsc, których nie odwiedziłem, a które chciałbym zobaczyć. Na końcu trafiam na bulwar ale nie ten zachodni z plażą św. Wawrzyńca, lecz wschodni. Droga rowerowa doprowadza mnie aż do pomnika Matki Emigrantów. Jej niewidzące oczy skierowane są na ocean. Podążają za wyciągniętą szczupłą ręką. Ulice miasta, uniwersytet, ogród botaniczny wreszcie camping Deva. Pozostały pożółkłe prostokąty odciśnięte przez namioty na trawie. Ślad, który zniknie najdalej za tydzień, dwa. Czas się pakować. Punktualnie o 12.00 zdajemy klucze. Nasz domek ponownie będzie służył pielgrzymom.

  Samochodem pojechaliśmy na klify. Byłem to winien i Kalince i Eugeniuszowi. Po 48 godzinach powrotnej jazdy byliśmy z powrotem w domu.

13.09.2021

Meandry rzeki Meon

Do rzeki Meon, którą ja osobiście objechałem wielokrotnie,  zabraliśmy się od środkowego odcinka. Tym razem w  odstępie siedmiodniowym, "zaliczyliśmy" odcinek dolny i wreszcie w sobotę (11.9) górny. O środkowym pisałem już natomiast o pozostałych dwóch jeszcze nie. Już śpieszę nadrobić ...

Pogoda sprzyja odważnym, no bo jak inaczej nazwać fakt, że po starcie przez pierwsze pół godziny lało, by już na wyjeździe z Havant pojawiło się słońce. Ale od początku, wycieczka, przynajmniej dla mnie zaczęła się dzień wcześniej, w sobotę. Ja ...

Czwartek, 8:35 am. Ruszamy. Początkowe we dwóch. Kierunek? The Hard. Tam umówiliśmy się z Kacprem. Kacper przypływa do Old Portsmouth promem z Gosport. We trzech ruszamy ulicami miasta w stronę zatoki Solent. Szczerze mówiąc liczyłem, że w porcie, z którego ...